poniedziałek, 11 lipca 2011

szept harfy traw

Truman Capote, „Harfa traw”
Wydawnictwo Czytelnik, Warszawa 1962

„Za łąką rozpoczyna się mrok Lasu Nadrzecznego. Musiało to być jednego z tych wrześniowych dni, gdy zbieraliśmy korzonki w lesie i Dolly zapytałą:
– Słyszysz? To harfa traw, zawsze snuje jakąś opowieść… Zna dzieje wszystkich ludzi leżących na tym wzgórzu, wszystkich co kiedykolwiek żyli; a jak pomrzemy, opowie także i nasze.”

Swoją przygodę z twórczością Trumana Capote zaczęłam niedawno, od „Śniadania u Tiffany’ego”, o której pisałam tu. Później przeczytałam „Harfę traw”. Obie opowieści dostałam w pakiecie – w roku 1962Wydawnictwo Czytelnik wydało je w jednej książce (a raczej kieszonkowej książeczce). Dzięki temu poznałam dwie zupełnie odmienne historie napisane przez Capote. „Śniadanie” raczej średnio przypadło mi do gustu; przez kilka dni wahałam się, czy podjąć wyzwanie i przeczytać „Harfę”, czy raczej sobie darować. Teraz wiem, że decyzja o przeczytaniu książeczki do końca była decyzją trafioną.
Fabuła nowelki z pozoru jest błaha, zwyczajnie przyziemna, a narracja prowadzona w sposób retrospektywny – dorosły narrator powraca wspomnieniami do swojej młodości. Opowieść zaczyna od wytłumaczenia czym jest tytułowa harfa traw, a następnie płynnie przechodzi do przedstawienia powodów, które sprawiły, że zamieszkał z ciotkami.
Collin po śmierci matki został na świecie tylko z ojcem, który nie potrafił poradzić sobie z odejściem ukochanej osoby.

„Od pogrzebu ojciec tłukł różne przedmioty, nie w furii, ale spokojnie, gruntownie. Zachodził do salonu, wybierał sobie jakąś figurkę z porcelany, dumał nad nią przez chwilę, po czym ciskał ją o ścianę. Podłoga i schody były zasłane pobitym szkłem; rozdarty szlafrok matki wisiał na poręczy.”

Z tego całego zamętu chłopca wyciągnęła jedna z kuzynek jego ojca, Verena Talbo. Gdy jeszcze żyła matka, a ojciec był w pełni władz umysłowych, dziecku nie było wolno odwiedzać ciotek, prawdopodobnie z powodu jakiejś zamierzchłej kłótni, do której musiało dojść między bogatą, wyrachowaną (i skąpą) Vereną, a jej kuzynem (objazdowym sprzedawcą lodówek). Po śmierci drugiego z rodziców Collin zamieszkał z ciotkami, twardą i przedsiębiorczą, mocno stąpającą po ziemi Vereną i jej starszą siostrą Dolly, która na świat patrzyła przez różowe okulary, kochała przyrodę, a mimo swojej nieśmiałości potrafiła być oparciem dla mieszkającej z nimi Katarzyny.
W miasteczku Dolly uważano za nieszkodliwą, zamkniętą w sobie wariatkę, do Vereny zwracano się z szacunkiem (właścicielka licznych nieruchomości i kilku sklepów w miasteczku, szara eminencja wśród jego władz), a do Katarzyny podchodzono z rezerwą – bezzębna Murzynka, która uparcie twierdziła, że jest Indianką, nikogo (poza Dolly) nie obchodziła. Dla Vereny liczyły się tylko zyski z prowadzonych przez nią interesów i nie zawahała się przed niczym, by wyciągnąć od siostry informację o tajnej recepturze lekarstwa na pulchinę wodną, które tylko Dolly potrafiła sporządzić. Wraz ze znajomym, do którego prawdopodobnie żywiła uczucia nie tylko przyjacielskie, Verena uknuła cwany plan – rozpocząć masową produkcję tego rzadkiego specyfiku. Podczas pewnego niefortunnego obiadu doszło do nieprzyjemnej sytuacji, w wyniku której „przyjaciel” Vereny ulotnił się z jej życia (zabierając niemałą sumę pieniędzy), a Dolly podjęła decyzję o opuszczeniu siostry, dla której zdawała się być tylko zbędnym balastem. Wraz z kobietą ucieka także chłopiec i Katarzyna.
Początek być może nie powala na kolana, jednak nieodparta chęć poznania dalszych losów zbiegów nie pozwoliła mi oderwać się od książki. Nigdy do głowy by mi nie przyszło, żeby zamieszkać w domku na drzewie, a tak właśnie zrobiły dwie starsze panie i nastolatek.
Niesamowite, jak przy użyciu prostych słów i zupełnie absurdalnej sytuacji autor pisze o potrzebie miłości, akceptacji i przywiązaniu do siebie nawzajem. Po lekturze „Harfy traw” z  pełną stanowczością stwierdzam, że Capote pięknie potrafi zaczarować rzeczywistość. Capote wielkim pisarzem był, a ta nowelka jest tego najlepszym dowodem.
Zderzenie dwóch różnych światów – młodego, niedoświadczonego dziecka i starszych pań, które także zdają się nieprzystosowane do otaczających ich realiów skłania czytelnika do namysłu nad stereotypem starości. Poza tym  dezerterzy posiadają jedną, bardzo budującą cechę: głęboko wierzą, że gdzieś na świecie jest miejsce, w którym mogą być szczęśliwi. Czy wygrali walkę o wolność i szczęście? Każdy powinien sam ocenić.
„Harfę traw” polecam wszystkim, bo wiem, że w każdym z nas mieszka marzyciel i dziecko, które pragnie wierzyć, że świat jest dobry.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz