sobota, 25 lutego 2012

Rękopisy nie płoną

Michaił Bułhakow, „Mistrz i Małgorzata”
Wydawnictwo Czytelnik, Warszawa 1994 r.

Są książki, do których trzeba dorosnąć, żeby zrozumieć. Są też takie, które można czytać po sto razy i za każdym razem odkrywać coś nowego. Niestety – te, które przeczytamy w niewłaściwym czasie mogą nas zrazić do siebie już na zawsze.

Pół mojej klasy nie przeczytało „Procesu”, prawie nikt nie dobrnął do końca „Jądra ciemności”, a rozwiązaniem zagadki z „Imienia Róży” w ich imieniu zajął się Sean Connery. Wielu „Mistrza i Małgorzatę” zna tylko ze ściąg czy innych „pomocy naukowych”. Trochę wstyd – przecież byliśmy na humanie. Ale z drugiej strony, nie byliśmy na te książki gotowi, ponieważ nasza zakręcona polonistka skakała z epoki w epokę. I w ten oto sposób wszystkie wymienione przeze mnie tytuły czytaliśmy brodząc gdzieś w odmętach starożytności lub średniowiecza. Co prawda – w trzeciej klasie nie musieliśmy ich już czytać, ale to nie przeszkodziło mi w sięgnięciu po nie po raz drugi. A ostatnio, w ramach oderwania od polityki innowacyjnej i wskaźnika syntetycznego (proszę, nie pytajcie co to… :P), postanowiłam przypomnieć sobie to i owo z ogólniaka;)

Na pierwszy (piekielny?) ogień poszedł Bułhakow, pod rękę z „Mistrzem i Małgorzatą”.

Był piękny wiosenny wieczór. Redaktor Berlioz i poeta Bezdomny zupełnie sami przechadzają się po Patriarszych Prudach. Jako zapaleni ateiści (matuszka Rosja takich ceni) chętnie i bez lęku podważają istnienie Boga, w piekło i niebo nie wierzą, bez zbędnych ceregieli pozwalają cudzoziemcowi włączyć się do rozmowy. Swoją drogą, niezłe ziółko z tego cudzoziemca. Utrzymuje, że jadł śniadanie z samym Kantem, zna prawdziwą historię Piłata i tego, na którego wołano Jeszua Ha – Nocri. Elegancik ponoć był w wariatkowie (ale czym jest schizofrenia kazał osobiście dowiedzieć się wspomnianemu poecie). Na dodatek podsłuchuje (myśli) rozmówców, bezczelny! Chełpi się, że wie, jaka komu śmierć pisana. Tylko… czego innego spodziewać się po profesorze czarnej magii?

Ależ ten Woland w Moskwie namieszał! Oczywiście – nie sam. Od czego ma się świtę? Wiecznie naga wampirzyca – Hella, szeroki w barach i z kłem na wierzchu, wybitnie groteskowy Azazello (jak dla mnie brakuje mu tylko łańcucha na klacie i dresu;P), Korowiow, mężczyzna o stu twarzach i mój ulubieniec: Behemot – czarne kocisko, które chleje wódkę, zagryza grzybkiem, łazi na dwóch łapach. Taki duży, niedopieszczony dzieciak.  Nie jest zarozumialcem, ale źle się czuje, gdy uwaga widowni nie skupia się tylko na nim. Czerwońce! Francuskie ciuszki, markowe perfumy! Władca piekieł szczodrze obdarował zachłannych mieszkańców Moskwy. I nawet bal wydaje!

O, nie tak szybko, nie każdy na Bal u Szatana zostanie zaproszony! Jeśli nie masz na sumieniu żadnej zbrodni ani stryczka na szyi nic tam po Tobie. No, dobra, w ostateczności możesz pełnić rolę jednej z atrakcji wieczoru. Może chcesz być wieprzem? Nie? A może chcesz spektakularnie paść trupem? Też nie? Cóż… Małgorzatą też nie jesteś.

No tak, zapomniałam wspomnieć, że Woland CO ROKU wydaje wielki bal. Zawsze jest to inne miasto – można powiedzieć, że nasz przyjemniaczek jest dobrym władcą, który co jakiś czas wizytuje swoje włości. Tym razem padło na Moskwę. Naturalnie – bez gospodyni żadna impreza nie może się udać. Wybrana zostaje ta, której życie u boku męża już dawno obmierzło, ta, która gotowa jest oddać wszystko, by odnaleźć swoją utraconą, ale prawdziwą miłość. Kobieta zdesperowana, która z bukietem żonkili szukała miłości na ulicach miasta. Małgorzata. Za zgodę na pełnienie roli gospodyni może żądać, czego tylko zapragnie…

Do diabła! O fabule nie ma się co rozpisywać – każdy wie, że to Annuszka rozlała olej, Bal się odbył, a maszynopis pozostał maszynopisem (a kto nie wie - niech przeczyta książkę).

Książka zachwyciła mnie już wtedy, w I liceum. Chętnie do niej wracam co jakiś czas, ponieważ jest jedną z tych, które można odkrywać na nowo za każdym razem. Wtedy moją uwagę przyciągnęły wyczyny świty Wolanda, teraz starałam się skupić na Piłacie. Smutna to postać – musi dokonać wyboru, a jego decyzja zawsze będzie jak ten „jesiotr drugiej świeżości” – nigdy nie będzie dobra. Jeśli skaże Jeszuę okaże się wiernym wysłannikiem Rzymu, ale zdradzi sam siebie. Jeśli wybierze zgodnie z własnym sumieniem – nie uniknie rozruchów. Jak on się stara ocalić skazańca! Próbuje mu wybić z głowy miłość do całej ludzkości – nie każdy jest dobrym człowiekiem, nie każdemu należy ufać, czasem lepiej skłamać i żyć. Jeszua jest skromny, ale uparty. Alternatywna wersja ewangelicznej opowieści o Chrystusie, dla niektórych alternatywa bluźniercza.

A tytułowi bohaterowie? Oboje szaleni.

Mistrz załamał się, nie wytrzymał krytyki. Jego najwspanialsze dzieło, historia Piłata spisana na nowo w antyreligijnej Rosji została wyśmiana, zmieszana z błotem, a samego autora oskarżano o wszystko, o co tylko było można. To, co miało być zwykłą opowieścią, zupełną fikcją literacką, bez religijnych podtekstów, władze uznały za tekst fanatycznie religijny. Zachował się tylko jeden egzemplarz.

Maszynopis przez cały czas przechowuje Małgorzata. Zna tekst na pamięć, kartki pieści tak jak pieściła Mistrza, którego utraciła. Ale czy bezpowrotnie? Bez niego jej życie straciło sens. Jeśli on nie żyje – podąży za nim w zaświaty; jeżeli jednak żyje – kiedyś do niej dołączy. Rozpacz sprawia, że gotowa jest spełnić dziwną prośbę podejrzanego typa, który może udzielić jej informacji o ukochanym. A że przy okazji będzie mogła zemścić się na wszystkich, którzy przyłożyli rękę do porażki Mistrza… 

W „Mistrzu i Małgorzacie” tragizm miesza się z komizmem. Człowiek traci głowę (tak, dosłownie),  a kocur każe sobie sprzedać bilet na tramwaj. Chciwi wcale nie cieszą się, gdy odkrywają dewizy zamiast czerwońców (racja, obecność strażników prawa nie jest w takich momentach wskazana). Okazuje się, że nieznajomość baśni szkodzi: kapryśne i zachłanne moskwianki zapragnęły darmowych pończoch i sukni z Francji to mają: nowe szaty… cesarza:P

„–Noblesse oblige – zauważył kocur i nalał Małgorzacie do smukłego kieliszka jakiegoś przejrzystego płynu.
– To wódka? – słabym głosem zapytała Małgorzata.
Kocur poczuł się dotknięty i aż podskoczył na krześle.
– Na litość boską, królowo – zachrypiał – czyż ośmieliłbym się nalać damie wódki? To czysty spirytus!”

Trzymałam raz w łapkach ocenzurowaną i odcenzurowaną wersję tej powieści – w książce zaznaczono odpowiednie fragmenty. Wtedy szybko ją odstawiłam na półkę, ale teraz trochę tego żałuję. Fajnie byłoby móc przeczytać na raz dwie wersje, zwłaszcza, że cała powieść powstawała w trudnych czasach. Bułhakow pracował nad nią ponad 12 lat. Pierwsza publikacja to rok 1928. Autor aż do śmierci przerabiał swoje dzieło, chcąc uczynić je idealnym. Tę książkę można albo pokochać, albo znienawidzić. Trzeciej drogi nie ma. Humor i tragizm w niej zawarty są doskonale zgrane, Woland to taki milutki władca ciemności. Jest bardziej prawy niż ludzie. Czyżby troszczył się o to, że w niebie niedługo przestanie przybywać nowych świętych? A może jednak jest egoistą i obawia się zalewu piekła falą głupców, chciwych robaków bez wyobraźni? Grunt, że troszczy się o tych, których wybrał:

„W ogóle niech mi będzie wolno poradzić pani, Małgorzato, niech się pani nigdy niczego nie boi. To rozsądne.”

„Mistrz i Małgorzata” zawsze jest pierwszej świeżości. Książka mocna i nieprzewidywalna – jak spirytus. Magiczna i obezwładniająca.


wtorek, 7 lutego 2012

czółenka z czekolady

Joanne Harris, „Rubinowe czółenka”
Wydawnictwo Prószyński I S - ka, Warszawa 2007 r.

       Nie mogę się pohamować – po zjedzeniu jednej kostki (zazwyczaj) sięgam po kolejne… W efekcie cała tabliczka czekolady zostanie pożarta w jedno popołudnie;) Podobnie mam, gdy w grę wchodzi kontynuacja jakiejś powieści: chcę jak najszybciej poznać dalsze losy bohaterów (i sprawdzić, czy kolejne części danej książki, za przeproszeniem, nie jadą na opinii i sukcesie swojej poprzedniczki).

       „Rubinowe czółenka”, o których chcę dziś opowiedzieć, to kontynuacja „Czekolady” (swoje achy i ochy spisałam tutaj).

„– No, Annie. Powiedz. Kto umarł?
– Moja matka – odpowiedziała. – Vianne Rocher.”
 

       Od tej wymiany zdań zaczyna się znajomość Annie z Zozie de l’Alba. Kim jest dziewczynka? To Anouk, tylko pod przybranym imieniem. Yanne Charbonneau porzuciła stare życie, zmieniła imię córki i swoje, nazwisko też znalazła nowe. Właściwie Vianne spaliła wszystkie mosty, zostawiając tylko małą, lichą kładkę. Już nie przenosi się z miejsca na miejsce, nie jest ekstrawagancką bizneswoman z córką kręcącą się pod nogami.

       Nasza czarodziejka osiadła w Paryżu, prowadzi małą, właściwie nieprosperującą kawiarenkę, w której sprzedaje zwykłe, gotowe czekoladki. Vianne ugłaskała wiatr. Tylko za jaką cenę…! Człowiek w czerni znów chciał je dopaść, po raz kolejny były zmuszone salwować się ucieczką. Na dodatek teraz Yanne musi troszczyć się nie tylko o siebie i Anouk, bo są we trzy: ona, Annie i mała Rosie. Młodsza z córek jest wyjątkowo skrytym i spokojnym dzieckiem. Nie psoci, ciągle układa jakieś wzory z zabawek i cukierków, rysuje (najchętniej małpki) i wcale nie krzyczy. Czasem tylko kwili jak kot.

       Druga z postaci, których nie było w „Czekoladzie” to wspomniana wcześniej Zozie. Ta dziewczyna o stu twarzach jest niemalże lustrzanym odbiciem Vianne, tej czasów Lansquenet i z lat jeszcze wcześniejszych. Jest roześmiana, zadbana i beztroska, wygląda niczym rajski ptak, a o magii wie naprawdę sporo. Prawie z marszu zyskała zaufanie Annie, a z czasem polubiła ją także Yanne. Ani się obejrzałam, a Zozie pracowała w chocolaterie. Co więcej: namówiła właścicielkę do przyniesienia z piwnicy garnków, rondli i foremek! Tajemnicza Zozie wyrwała Yanne z letargu, obudziła nową pasję w Annie, tchnęła nowe życie w kawiarenkę i prawie całą dzielnicę. Biznes znów zaczął się kręcić, Vianne wróciła do produkcji czekoladowych przysmaków – prawie nie wychodziła z kuchni!

       Z resztą – już niedługo będzie mogła przestać spędzać tam tyle czasu… Vianne, która postanowiła się ustatkować i zapewnić córkom spokojne życie, idzie dalej w swoich (szalonych) pomysłach: przyjęła oświadczyny Thierry’ ego, do którego należy lokal, w którym mieści się kawiarenka oraz  mieszkanie znajdujące się ponad nią.

„Thierry Le Tresset, lat pięćdziesiąt jeden. Rozwiedziony, jeden syn, przykładny katolik, człowiek opoka.”

       Czy to z nawału obowiązków, czy ze zmęczenia, a może dlatego, że Anouk dorasta, a Vianne dojrzewa – dość, że od chwili gdy w chocolaterie pojawiła się Zozie, coś zaczęło zgrzytać w kontaktach na linii matka – córka.

       Po odejściu z Lansquenet miał miejsce pewien Wypadek, który pchnął Vianne do zarzucenia czarów, nawet tych najdrobniejszych. Magiczne formuły szeptane, aby przyciągnąć klientów, odgonić złe duchy, urozmaicić sobie chłodny wieczór… zaczarowane gesty – wszystko to stało się dla Vianne elementem niepożądanym w jej nowym, statecznym życiu. Anouk miała zapomnieć, że coś takiego jak magia w ogóle istnieje. Złożyło się jednak tak, że plany Zozie i Vianne związane z Anouk są diametralnie różne. Nowa „przyjaciółka rodziny” świadomie, ale w bardzo subtelny sposób, nastawia dziewczynkę przeciwko matce.

       Zamiarem autorki było przybliżenie losów i postaci Zozie, żeby czytelnik sam mógł wyrobić sobie zdanie na jej temat. Niestety – Zozie przedwcześnie zdradza nam dużo na swój temat i bardzo wcześnie możemy się domyślać, co zamierza, jaki chce osiągnąć cel, gdy wcina się między wódkę a zakąskę.

       Tak jak w „Czekoladzie” mamy narrację prowadzoną z różnych punktów widzenia. Yanne troszczy się o córki, głowę zaprzątają jej przygotowania do ślubu. Usilnie stara się nie dopuścić do całkowitego oddalenia się Annie, zerwania łączącej je więzi. Poza tym musi się bardzo starać, by chronić Tajemnicę Rosie, ani Anouk, ani Roux – nikt poza samą matką nie zna prawdy o Rosie. Anouk w szkole ma niezłe utrapienie z prostakowatą blondyną w różowych ciuszkach i jej koleżaneczkami. W klasie traktują ją jak wyrzutka. Na domiar złego dziewczynka ma żal do matki, o to bezbarwne życie, jakie muszą wieść gdzieś w środku Montmartre …

       Dwie dorosłe kobiety z nie do końca jasną przeszłością (obie straciły swoje matki o wiele za wcześnie), dwie małe dziewczynki, a na dokładkę mężczyźni, którzy chcą tylko ich dobra. Stare porzekadło mówi, że kto sieje wiatr, ten zbiera burzę. Tutaj ktoś otworzył puszkę Pandory i uwolnił stare bóstwo. Hurakan zaczął siać spustoszenie w umysłach i w sercach…

       „Czekolada” miała otwarte zakończenie, mogłam samodzielnie dośpiewać sobie dalsze losy bohaterów. Jednak obietnica kolejnej tabliczki pysznej czekolady była zbyt kusząca… I teraz na usta ciśnie mi się tylko jedno określenie: wyrób czekoladopodobny. A szkoda, bo „Rubinowe czółenka” miały obiecujący początek i kilka naprawdę ciekawych momentów.