niedziela, 10 listopada 2013

Big Brother. Polish Version

Jędrzej Polak, „Życie jest gejem”
Wydawnictwo Replika, Zakrzewo 2008

Czasem pisanie przychodzi mi z wielkim trudem. Zwłaszcza, jeżeli chcę wyrazić swój zachwyt (albo przynajmniej umiarkowane uznanie dla pomysłowości autora). Dużo szybciej wychodzi mi wyrażanie opinii raczej mało pochlebnych. Dziś będzie krótko. Ten wpis powstał, ponieważ pilnie potrzebowałam „recenzenckiej” rozgrzewki*.

Lubię zamotane książki (uwielbiam T. Piątka). Lubię, gdy autor tworzy inteligentnych bohaterów (albo chociaż inteligentne powiązania między poszczególnymi elementami książki). Lubię, gdy dialogi są na poziomie, a tajemnica ma sens.

Szczerze nie cierpię, gdy ktoś z wyrobionym nazwiskiem idzie na łatwiznę i próbuje posklejać kilka książek w jednej. I nie chodzi mi o tworzenie historii alternatywnej, opartej o co by było gdyby...?, do tych nic nie mam.

Myślę, że tytuł tej notki jest dość sugestywny. J. Polak za bardzo skupił się na wykreowaniu polskiej wersji „Roku 1984” - z całym jego okropieństwem. Niestety, w pewnym momencie przesadził i zamiast czegoś, co mogłoby mieć ręce i nogi powstał zdeformowany kadłub, bez mięsa w środku.

Fabuła jest do tego stopnia pokręcona, że daruję sobie przydługie opisy.

Głównym bohaterem jest Adam, a Ewa jest jego siostrą (na tym etapie po raz pierwszy zgrzytnęłam zębami; później zgrzytów było jeszcze więcej). Tatuś ich opuścił, ale dzięki sanktoholoaureolo mogą słuchać jego opowieści. 

Wielkim Bratem jest Ojciec i Teść Wielki Redemptosarmata Smardzyk. Prawdopodobnie to on jest twórcą VII RP ogarniętej redemptosarmatyzmem. Wielki manipulant, wróg historii, władca VII RP i kawał drania.

U Orwell'a ekrany szpiegują wszystkich, u Polaka szpiegują wszyscy. Zwłaszcza ciężarni ministranci i nawiedzone redemptosarmatki. Jakby tego było mało, wystają oni na ulicach i głoszą te swoje brednie.

Stłamszony lud w sklepach płaci obrazkami (oczywiście z wizerunkami świętych; każdy święty ma inną wartość) i upija się „alkoholem” produkowanym ze starych samochodów. 

Wszędzie absurd w kiepskim wydaniu, badna redemptosarmatek i redemptosarmatów, iGod i sanktoholoaureolo. Gejów ani śladu. 

Kiepski humor, dyktatura i ewidentne ściąganie, ot co. Maltyrologia, niby-rewolucja i marna karykatura ustroju polityczno-religijnego. Całość przypomina raczej koszmar śniony w odcinkach.

Dawno nie czytałam tak marnej książki. Zmęczyłam ją i wiem jedno: nigdy więcej.




*Długo zastanawiałam się od czego zacząć ten wpis. Pomysł z przepraszaniem za długą nieobecność szybko odrzuciłam - ileż razy można? Próbę usprawiedliwienia też sobie darowałam. Kilka innych pomysłów też poszło się bujać. Padło na szybką rozgrzewkę.

środa, 7 sierpnia 2013

gra w szachy


Arturo Pérez-Reverte, „Szachownica flamandzka” 
Wydawnictwo Muza SA, Warszawa 2012 r.

Jakiś miesiąc temu napisałam kilka słów na temat fenomenalnej książki A. Pérez-Reverte pt. „Królowa południa”. Dziś znów chciałabym opowiedzieć o jego twórczości.

„Szachownica flamandzka” to lekki kryminał z historyczną wkładką, doprawiony nutą bajkowości (a nawet – baśniowości), okraszony inteligentnym humorem. Jest tu siwo od dymu papierosowego, nieco dekadencko – ale to chyba zasługa ludzi związanych ze sztuką i wódką. Albo samej wódki i przyćmionych lamp. To książka wspaniała pod względem doboru postaci. Obracamy się wśród ludzi wykształconych, czułych na sztukę, którzy żywo interesują się pewnym obrazem.

Najważniejsza jednak jest zagadka: kto zabił rycerza? I kto zabija setki lat później? Przecież nie jest rzeczą możliwą, żeby słynny malarz flamandzki, autor nieszczęsnego obrazu rzucił klątwę na swoje dzieło! A może prawda sprzed wieków wcale nie chce, by ją odkryto…?

Niewątpliwie ktoś zamordował rycerza Rogera D’Arras. Z wysokim prawdopodobieństwem można stwierdzić, że zarówno ofiara jak i morderca zostali przedstawieni na obrazie van Huysa. Co więcej, wygląda na to, że ów obraz powstał właśnie po to, by mordercę zdemaskować!

Ale – ale, nie tak prędko! Zagadka z obrazu ma II dno. Być może nie chodzi tylko o ustalenie, kto jest mordercą, ale również – kto jest zwycięzcą rozgrywanej na obrazie partii szachów.

„Ostatecznie wszystkie obrazy są obrazami jednego obrazu, wszystkie lustra są odbiciami jednego lustra, wszystkie śmierci są śmieciami jednej Śmierci.”

Początkowo bohaterów w powieści jest niewielu:

Julia, wzięta konserwatorka sztuki; odkryła, że pod wierzchnią warstwą farby ktoś (niewątpliwie sam van Huys) ukrył owo „kto zabił rycerza?”. Pije mocną, gorzką kawę, wypala całe tony papierosów. Ma umysł trzeźwy, nawet gdy wypije za dużo, a mimo to marzy o Nibylandii. 

Menchu, kobieta wyzwolona, wieloletnia przyjaciółka Julii i właścicielka galerii; chce obraz sprzedać. Zagadka sprzed lat dodaje pikanterii zbliżającej się aukcji, co dla Menchu oznaczać może znaczny wzrost spodziewanych zysków.

Cesar, najlepszy przyjaciel Julii, wybitny antykwariusz, miłośnik klasyki w jej najlepszym wydaniu, elegancik jak się patrzy. Człowiek oczytany, rozmiłowany w łacinie, z ogromnym dystansem do siebie i własnej orientacji. Dla niego Julia na zawsze pozostanie małą księżniczką.

„Życie jest jak droga restauracja, gdzie zawsze na koniec podsuwają ci rachunek, co wcale nie oznacza konieczności zapomnienia o delicjach, których się wcześniej kosztowało.”

Równolegle z nimi poznajemy osoby szachowego dramatu: wspomniany już przeze mnie Roger D’Arras, rycerz, ofiara mordu; książę Ostenburga, a za razem przyjaciel rycerza; Beatrycze, żona księcia, prawdopodobnie kochanka rycerza. Ich personalia ustalił Alvaro, profesor i znawca historii, dawny kochanek Julii i… pierwsza współczesna ofiara mordercy.

Po stronie dobra stoi jeszcze Muñoz. Jest mistrzem szachowym, choć nie wygrał ani jednej partii – mimo że okazji ku temu nigdy nie brakowało. Swoją drogą – kto rozpoczyna grę dla samej gry, a nie dla jej rozstrzygnięcia? Czyż to nie szlachetne? Grać i, mimo miażdżącej przewagi, nie pokonać przeciwnika?

W powieści pojawiają się jeszcze osoby poboczne – uczeń Cesara oraz aktualny pupilek Menchu. Na upartego, do ich grona można jeszcze dołączyć pewnego staruszka, właściciela feralnego obrazu.

Wymieniłam już sześciu potencjalnych morderców. A to jeszcze nie koniec. Zdecydowanie najbardziej podejrzaną osobą jest bratanica staruszka i jej mąż-hazardzista, który gotów jest zastawić własną duszę, byle tylko przez chwilę móc grać (w karty, bo na szachy był zwyczajnie za głupi – albo takiego udaje).

            Kto jest mordercą? Jaki jest motyw? Zabija z chęci zysku, czy może wie coś, czego nie wiedzą inni? Kim będzie kolejna ofiara…?

„Prawda jest jak doskonałe zagranie szachowe: istnieje, ale trzeba ją znaleźć. Po upływie odpowiedniego czasu zawsze da się udowodnić.”

            Jak widać, bohaterowie tworzą barwną mieszankę, z której musi wyjść coś wybuchowego. I choć czasem może wydawać się, że już-już znamy rozwiązanie, po kilku zdaniach jesteśmy od niego równie dalecy jak na początku historii. Nawet jeśli odkryjemy kto zabił rycerza, prawdziwy motyw będzie dla nas wielkim zaskoczeniem. 

            Uwielbiam Péreza! Za jego gry słowne (brawa dla tłumacza!), za wiedzę, lekkie pióro, wartką akcję i inteligentne, zawiłe intrygi! I za bohaterów, którzy czytają książki, którzy żyją nimi! Hm… i za tych, którzy książek boją się jak diabeł wody święconej;)

            Proszę mi wierzyć – książki autorstwa Péreza pochłania się jednym tchem. Kto odważny, może śmiało podjąć wyzwanie szachowe i zanurzyć się w opary farb, tytoniu i tajemnicy.

Och, zapomniałam! Jest jeszcze tajemnicza blondynka – femme fatale. To ona pośredniczyła między zabitym historykiem sztuki a Julią. Tak, tak, zawsze, gdy działo się coś niesamowitego lub po prostu – strasznego – blondyna była blisko. Istnieje pewne prawdopodobieństwo, że może jej, jako osobie z zewnątrz, zależeć na obrazie. Tylko po czyjej jest stronie…?

niedziela, 4 sierpnia 2013

opowieści służby


Kathryn Stockett, „Służące”
Wydawnictwo Media Rodzina, Poznań 2010 r.

Nad kim by się tu dzisiaj popastwić…? Nad panienką Skeeter!

Otóż owa pannica ubzdurała sobie, że zostanie dziennikarką. I pisarką też będzie. A że w mediach albo jesteś kontrowersyjny, albo cię nie ma – Skeeter zaczęła kombinować. I wykombinowała! Zgromadzi historie opowiadane przez służące. Nie jakieś tam bajki dla dzieci czy przepisy na opanowanie bałaganu. To miały być opowieści o ich pracodawcach. 

Spryciara, bez dwóch zdań.

Jej niecny plan zawojowania rynków wydawniczych na całym świecie –dobra, w samych Stanach, ale to pomału na jedno wychodzi – miał tylko jeden drobny szkopuł, no może 2. Dobra, niech będzie, 3. Trzy szkopuliki, które oglądane z osobna wcale nie przykuwają uwagi. Ale jeśli wziąć pod uwagę, że:
a) Służące koniecznie musiałby być czarnoskóre
b) Skeeter mieszka i pracuje w Missisipi
c) Czas powstawania książki panny Skeeter (czyli czas akcji samej powieści) to lata ’60…
robi się niezły pasztet. I to nie pod względem walorów smakowych. Prawda, że osobno powyższe punkty nie wyglądają poważnie? Ale gdy je ze sobą połączyć… Brak równouprawnienia, segregacja rasowa, uprzedzenia, poniżenie to codzienny element życia mieszkańców Południa.

            Co skłoniło pannę Eugenię Phelan do podjęcia tematu – własna próżność i chęć zdobycia sławy? A może współczucie dla kobiet, które pracowały dla jej przyjaciółek? I dlaczego jej ukochana Constantine, najwspanialsza niania i powierniczka na świecie, odeszła z jej domu? A może to fale protestów czarnoskórych, ich uwielbienie dla MLK otworzyły jej oczy na istotę problemu? Stanowczo za dużo pytań jak na jeden akapit, a jednocześnie – za mało jak na całą książkę.

            Założenie było takie: one będą opowiadać, a ja to spiszę i znajdę wydawcę. O konsekwencjach nie myślała. Z początku nie mogła zrozumieć skąd u czarnoskórych opór przed jej wspaniałym pomysłem. Samolubna Eugenia nie wzięła pod uwagę, że istnieje (spisany) Kodeks, w którym czarno na białym (hm.) określono granice tego co wolno, a co jest surowo wzbronione w kontaktach z „kolorowymi”. Osobne szkoły, osobne biblioteki, sklepy, w których służące mogły robić zakupy tylko w służbowych fartuszkach, kościoły, do których biały nie powinien chodzić… Dziś takie rozróżnienie oburza, wtedy było „normalne”.

            „Służące” to powieść o powieści. Skeeter pracując nad książką dostrzega, że w życiu wcale nie jest łatwo. Poprawność polityczna, kiepskie znajomości i wredne baby z Ligi to tylko mały ułamek rzeczywistości, z którą musi zmierzyć się w rodzinnym mieście po powrocie ze studiów. Poza tym jej niewykształcone rówieśniczki toną w pieluchach, betach, kupkach i zachwycają się kolejnymi ciążami, dyskutują o wystawnych przyjęciach towarzyskich, podczas gdy ona, kobieta po studiach i z aspiracjami, nawet nie ma chłopaka. Matka też jej życia nie ułatwia. 

Przyznaję – po książkę sięgnęłam tylko dlatego, że spodobała mi się filmowa Minny Jackson. Charakterna kobita:) potrafiła napyskować każdej pani (wbrew pierwszej zasadzie, jakiej matka kazała jej bezwzględnie przestrzegać), bezbłędnie radziła sobie ze swoimi dziećmi, mimo że za męża miała agresywnego ochleja, a pracę ciężką i wymagającą krzepy.

Skeeter wychowała się w domu ze służbą, więc nie wyobrażała sobie, żeby mogło być inaczej. Sielanka rodzinnej plantacji wydawała się być nieco uwspółcześnioną wersją tej z Tary (choć Gienia ma się do Scarlet tak jak herbatnik do ciasta drożdżowego:P). Służba miała swoje domy, swoje miejsce w kuchni, własne sposoby spędzania wolnego czasu i nic białym do tego.

Kompletnie nieświadoma takich podziałów Celia Foote przewróciła życie Minny do góry nogami, a przy okazji, zupełnie niechcący;) nadepnęła na odcisk poprzedniej pracodawczyni kobiety…

Czytając „Służące” zaśmiewałam się do rozpuku, ze złości zaciskałam pięści, kilkakrotnie wyzywałam w myślach głupie zachowanie bohaterów. Główny morał płynący z kart tej książki brzmi: to, że jesteś inny, nie znaczy, że jesteś gorszy. Twój kolor skóry, twoje pochodzenie, twój status społeczny nie powinny stanowić wytycznych do oceny. Nawet jeśli jesteś znaną panią z towarzystwa, możesz być zepsuta do szpiku kości. To, że ludzie w mieście omijają cię szerokim łukiem, choć nic o tobie nie wiedzą, źle świadczy tylko o nich.

sobota, 6 lipca 2013

bo to zła kobieta była

Arturo Pérez-Reverte, „Królowa południa”
Wydawnictwo Muza, Warszawa 2003 r.

Szanowny Czytelniku!
W dzisiejszym poście panoszyć się będą: miód, lukier i narkotyki.

Na swoim czytelniczym koncie (do dnia dzisiejszego) udało mi się odhaczyć 4 książki autorstwa Péreza (pozwolisz, że tak będę mówić o tym autorze?). Trzy z nich były fenomenalne, tematyka czwartej była dla mnie mało zrozumiała (fechtunek mnie nie kręci). Dziś nie będę się rozwodzić nad tą, którą przeczytałam pierwszą, ale nad trzecią. Postaram się za bardzo nie rozwodzić nad kwestiami pobocznymi;)

Z ręką na sercu oświadczam, że dawno nie zdarzyło mi się czytać tak dobrej książki sensacyjnej (etykietka przyklejona przeze mnie, nikt nie musi się zgodzić z tym, że to sensacja). Co więcej, „Królowa Południa” ma w sobie TO COŚ, co każe czytać bez wytchnienia, a po przeczytaniu nie pozwala o sobie zapomnieć.

Główna bohaterka, Teresa Mendoza, gdy ją poznajemy, ma zaledwie 20 lat i baaardzo przerąbane. Niby nic nie zrobiła, żeby sobie tak nagrabić u narkotykowych władców z Meksyku, ale... Teresa jest była dziewczyną jednego z lepszych pilotów-przemytników jakich poznał stan Sinaloa. Gdy zadzwonił TEN telefon ona już wiedziała, że musi brać nogi za pas. I to możliwie jak najszybciej.

Klnąc, na czym świat stoi, rozkwaszając gębę pewnego oprycha, bluzgając na (pewnie jeszcze ciepłego) Blondyna i jego przemyt uciekła do Hiszpanii. W nowym miejscu, ba! w nowym życiu! idzie jej całkiem nieźle. Dłużnik dłużnika załatwił jej pracę, nikt o jej przeszłości nie wie nic - a nawet jeśli wie to trzyma gębę na kłódkę, bo ma dług do spłacenia. Oczywiście u Péreza bohaterowie, zwłaszcza ci najważniejsi, zbyt długo łatwo nie mają (gdyby mieli, książki byłyby beznadziejne).

W barze, w którym pracowała, poznała Santiago. Co takiego miał w sobie - nie wiem do tej pory. Dość, że zawrócił jej w głowie. Wtedy w Culiacan Teresa była tylko dziewczyną pilota-przemytnika i stała na uboczu. W Hiszpanii zaangażowała się w przemyt osobiście. Przez cieśninę Gibraltarską co noc szmuglowany jest tytoń, koka, marycha i Bóg wie co jeszcze... I w tym wszystkim ona: negocjatorka, przemytniczka, wspólniczka, wiernie u boku Santiago.

Podczas jednej z nocnych wypraw coś poszło nie tak, ktoś komuś lepiej zapłacił, ktoś komuś szepnął słówko. Ptaszysko namierzyło ich z powietrza, pilot maszyny radził sobie doskonale i nie dał się zmylić sternikowi fantoma. Straż przybrzeżna wygrała pościg, który dla Teresy zakończył się tragicznie. Fantom roztrzaskał się o skałę, Santiago zginął, a ona wylądowała w pudle.

Gdyby Pérez w tym miejscu zakończył narrację, miałby u mnie minusa wielkiego jak stąd do Culiacan. Zrobiłby z książki umoralniającą przypowiastkę o tym, że każdy kto jest zły, skończy marnie. Na szczęście Arturo wie, jak z książki nie zrobić tworu paskudnego (a przynajmniej taką mam nadzieję:P).

Trzeba mieć wielkie szczęście i talent - dostać od losu trzecią szansę i po raz trzeci wpakować się w bagno. Dodam jeszcze, że ten trzeci raz był „naj”: najbardziej świadomy i elegancki. I najdoskonalszy.

Podobno w więzieniu trzeba mieć albo twardą głowę (do myślenia), albo twardy tyłek (do zbierania razów za inność). Można jeszcze, w wyjątkowych przypadkach, mieć wpływowego opiekuna.

Nasza farciara dostała miejsce w celi Patricii O' Farrell. Pati była prawdopodobnie najbardziej nadzianą, wpływową i oczytaną więźniarką tamtych czasów. Co więcej, Pati miała skarb. Nie jakiś tam urojony skarb kokainisty. Nie, ona miała całą górę białego proszku ukrytą w grocie, gdzieś na wybrzeżu.

Wbrew pozorom, Teresa jest rozsądną kobietką i do pomysłu wydobycia Skarbu podchodzi raczej niechętnie. Ale z drugiej strony...

To co wspólnie zaczęły i razem rozwijały było ogromne. Nie ograniczały się do terytorium Hiszpanii czy okolic Gibraltaru, ich towar krążył  nawet w Rosji. I, co najlepsze, wielkich pieniędzy dorobiły się nie na handlu narkotykami, ale na ich przewozie. Tworzyły piękny duet! Jedna - mentorka i opiekunka, druga - mózg przedsiębiorstwa.

Pati i Teresa oczarowały mnie. Pérez pokazał, że jedna książka może zmienić ludzkie życie. Zanim poznała Pati, Teresa była zwykłą przemytniczką, której pewnego razu zabrakło szczęścia. To Patricia nauczyła ją czytać dobre książki, to ona podsunęła jej „Hrabiego Monte Christo”. I to ona starała się, żeby Teresie życie się ułożyło, choć nie chciała, żeby ta o niej zapomniała. Im lepiej wiodło się Teresie, tym gorzej było z Pati. Zawiedzione nadzieje? Pomyłka w obliczeniach? Złamane serce?

To co te kobiety robią, zawsze niesie ze sobą ryzyko. Sypnąć może każdy, na każdym etapie, nawet najbliżsi. Zwłaszcza, jeśli początkowe wyobrażenia o wspólnikach przestają odpowiadać rzeczywistości, a do gry wmiesza się kolejna grupa.

Dodatkowym smaczkiem jest podwójna osobowość tytułowej bohaterki. Teresa cały czas, a zwłaszcza w momentach dla niej najtrudniejszych, wspomina życie w Culiacan. Wraca do dni, gdy Blondyn był obok, a ona nie była zepsuta do szpiku kości. Tak, tak, choć pałam do niej niewysłowioną sympatią, a nawet: gotowa jestem pogratulować jej siły i wytrwałości, to wiem, że Teresa Mendoza potrafiła być zimna i wyrachowana. To kobieta, która na pierwszym miejscu stawia wierność i prawdę, kobieta, która srogo karze zdrajców.

Ta, którą nazwano Królową Południa, miała głowę do rachunków. Najlepiej wychodziło jej stosowanie starej ludowej mądrości - wspólnej dla wszystkich narodów – „umiesz liczyć? licz na siebie”.

A Patricia? W imię miłości pozwoliła swojej podopiecznej na bardzo dużo. Daj palec...
Teresa swoją szansę wykorzystała.

Pérez napisał książkę wspaniałą. Tam kobiety udowadniają, że są równe mężczyznom. Tam wierność towarzyszom jest w cenie, a umiejętność negocjacji jest nieodzowną cechą zwycięzców. Niby zwykła powieść, kompletna fikcja literacka, ale w wydaniu reporterskim nabiera cech autentyczności. Kto wie? może Teresita istnieje?

niedziela, 2 czerwca 2013

"All the other kids..."



Jodi Picoult, „Dziewiętnaście minut”
Wydawnictwo Prószyński i S-ka, Warszawa 2009 r.

            Słowo się rzekło, Picoult na blogu;) Robię sobie czytelniczy urlop od książek tej pani. Przeczytałam już wszystko jej autorstwa, co ktoś mi polecił i co sama sobie wybrałam.

            O tej książce usłyszałam od tej samej pani, która podrzuciła mi „Drugie spojrzenie”. Trochę to trwało, zanim udało mi się upolować „Dziewiętnaście minut” w bibliotece, ale się doczekałam.

            Nie ukrywam, że strasznie spodobał mi się pomysł na książkę. Głównie dlatego, że to kobieta mieszkająca w Stanach napisała o małolacie wysadzającym szkołę w powietrze. Myślałam, że nikt lepiej nie napisze o problemach sfrustrowanych (?) dzieciaków, niż Matka Amerykanka. Ubzdurałam sobie, że ta książka będzie świetnym źródłem informacji na temat zachowań w małej społeczności – a jednocześnie obywateli kraju, w którym dostęp do broni palnej jest praktycznie nieograniczony. Takie myślenie wzięło mi się chyba z tego, że tyle się słyszy o strzelaninach w amerykańskich szkołach. Zauważyliście? to w tamtejszych szkołach najczęściej dochodzi do tragedii. Nie w Japonii, nie w krajach Ameryki Południowej, nie w rozwiniętych krajach europejskich. Chciałoby się krzyknąć Niech żyją wolne media! Zachodzi jednak obawa, że zabrzmi to jak Nie żyją wolne media…
Ale nie o tym miałam.

            Pewnego pięknego dnia Peter Houghton podłożył kilka ładunków wybuchowych na terenie Sterling High. Przyniósł broń. Zabił 10 osób, wiele innych ranił. A gdy ta faza tańca ze światem i śmiercią dobiegła końca, nikt nie pytał o przyczyny, które sprawiły, że Peter wpadł w furię. Za to każdy domagał się jego głowy. Śmierć za śmierć.

            Na podstawie szczątkowych informacji media wykreowały portret mordercy i puściły w eter. Słuchał ciężkiej muzyki, nie miał przyjaciół, był poza życiem towarzyskim uczniów i mieszkańców Sterling. Nie widział świata poza komputerem, żył tylko w sieci. Stworzył grę komputerową, w której zabijał uczniów ze swojej szkoły. Powody takiego zachowania? A kto by chciał o nich słuchać? Przecież z zimną krwią strzelał do ludzi!

            Rzecz w tym, że kłamstwo powtarzane wystarczająco długo może stać się prawdą. Peter od przedszkola był poniewierany – najpierw przez starszych chłopców, a później przez niemal wszystkich. W oczach rówieśników uchodził za frajera.

            Nie był ani kujonem, ani miernym uczniem, raczej przeciętniak w okularach i trądzikiem, waga piórkowa. A jednak było w nim coś, co sprawiło, że tamci się na niego uwzięli. Peter nie wyróżniał się w sporcie – to jego starszy brat był gwiazdą szkolnej drużyny. Joey był mięśniakiem, jednym z tych, którzy to rozpętali. 

            Zaczęło się prawie niewinnie – od wyrzucenia pudełka ze śniadaniem przez okno szkolnego autobusu. Później jego śniadanie regularnie lądowało na ulicy, ktoś dołączył poszturchiwanie, ktoś dorzucił kilka wyzwisk. Potem były pięści. Gdy próbował się bronić, kończył dużo gorzej niż napastnik. Gdy się skarżył – ataki przybierały na sile. Chcesz pogorszyć swoją sytuację? Śmiało! Powiedz o tym nauczycielowi! Tragedia, do jakiej doszło w Sterling High obnażyła niedoskonałości systemu – nauczyciele niedostatecznie dbali o ukrócenie szykan, napastnicy czuli się bezkarni.

           

            Autorka poruszyła ważny i drażliwy temat. Nie mam na myśli samych strzelanin w szkołach, a raczej każdy pojedynczy akt przemocy, także tej werbalnej. Jakim piekłem musiało być życie Petera, skoro posunął się do zbrodni? A jak wiele innych dzieciaków na co dzień doświadcza pada ofiarą prześladowania jakiejś „silniejszej” grupy? I dlaczego tolerancję wypiera złość i nienawiść?

            Drugą poważną kwestią poruszoną na kartkach powieści jest problem wychowania. Czy rodzice zawsze mają wpływ na wybory, jakich dokonują ich dzieci? I czy w normalnej rodzinie może trafić się czarna owca? Lacy Hughton była przekonana, że obu synów traktuje tak samo. To jedna z tych matek, które dają dzieciakom dużo swobody, odwołując się tylko do ich zdrowego rozsądku.. Po śmierci Joeya dowiedziała się, że jej pierwsze dziecko nie było ideałem. Odkrycie, którego dokonała utwierdziło ją w przekonaniu, że czego oczy nie widzą… Po strzelaninie jej życie legło w gruzach. Drugi z synów, ten spokojny chłopiec! okazał się mordercą. Nie potrafiła pozbyć się wrażenia, że to wszystko wydarzyło się z jej winy. Już nigdy nic nie będzie takie samo. Wszyscy będąca nią patrzeć przez pryzmat Petera. Jest matką mordercy.

              Fundamentalne potrzeby, jakie powinny zostać zaspokojone przez społeczeństwo zostały wypaczone. Dla Petera bezpieczeństwo było fikcją, życie z piętnem odmieńca stało się nie do zniesienia.

            Powiem tak: każdy, nie tylko nastolatek, chce czuć się potrzebnym i kochanym. Każdy potrzebuje akceptacji i bezpieczeństwa. Płacz nad rozlanym mlekiem nic nie da. 

            „Dziewiętnaście minut” ma u mnie wielkiego plusa za poruszone problemy i małego minuska – za przewidywalność wydarzeń. To, o czym napisałam jest tylko drobnym wycinkiem z całości. W książce dzieje się znacznie więcej.

Na zakończenie jeszcze jeden kawałek, który bardzo pasuje do treści książki: