czwartek, 22 grudnia 2011

złośliwość (rzeczy) martwych

Joe Hill, „Pudełko w kształcie serca”
Wydawnictwo Prószyński i S – ka, Warszawa 2007

Zdarza mi się, że wybieram książki ze względu na okładkę. Z tą było podobnie, choć gdy zobaczyłam słitaśne serduszka, w które wpisano numery rozdziałów, chciałam ją odstawić na półkę (o ile kartonowy stojak można tak nazwać). Okładka „Pudełka w kształcie serca” – dosłownie – hipnotyzuje: dwa wilki (później okazało się, że to nie wilki, tylko wilczury:P), jarzący się wisiorek i upiorna facjata (moje pierwsze skojarzenie: jak się patrzy w słonko, to się robią krechy na oczach:P). Z tyłu książki jest fotografia brodacza nonszalancko opartego o ścianę. „Co mi tam, biorę!” – jak pomyślałam, tak zrobiłam. Dodam jeszcze, że nie znałam innych książek tego autora i nie miałam pojęcia, czyim jest synem (a tatuś się chłopakowi udał>:-]).

Po uchyleniu wieka z Pudełka wyskoczył podstarzały muzyk rockowy, Jude Coyne. Facet, jak na muzyka przystało, jest nieźle zakręcony. „Dziwny” to za słabe słowo, „ekscentryczny” brzmi lepiej, choć i to może nie wystarczyć.

Jude jest kolekcjonerem. Dziewczyny zmienia jak rękawiczki, nie pamięta ich imion, ale śmiało może powiedzieć, że w swoim życiu był posiadaczem praktycznie każdego ze Stanów wchodzących w skład USA. Nie w sensie dosłownym, oczywiście:P On po prostu każdą ze swoich dziewczyn nazywał tak jak Stan, którego pochodziła.

Po rozpadzie zespołu, w którym grał, zabrał się za karierę solową. Na kontach bankowych gromadzi więc kolejne zielone, czasem trafi się jakaś nagroda.

Mówisz, że w takim razie żaden z niego kolekcjoner? A co powiesz na to?
-     Czaszka człowieka poddanego trepanacji (wiek XVI; nie zgadniesz, co w niej trzymał…)
-     stryczek (używany)
-     trzystuletnie wyznanie podpisane przez czarownicę
-     snuff movie…
Niczym kolekcja Sandora Vessanyi przeistoczonego w wampa. Brr…!

„Rzadko coś kupował. Kiedy jednak Danny Wooten, jego osobisty asystent, powiedział mu, że w Internecie można kupić ducha, i spytał, czy ma to zrobić, Jude nawet się nie zastanawiał. Zupełnie jakby wybrał się do knajpy, usłyszał, jaki jest specjał dnia, i zadecydował, że ma na niego ochotę, nie zaglądając nawet do karty. Niektóre odruchy nie wymagały zastanowienia.”*

Jeśli nie wystarczy nam samo uchylenie wieka czarnego pudła w kształcie serca i odrzucimy je pożerani ciekawością tego, co w nim siedzi… zostaniemy wciągnięci w wir zaskakujących i mrożących krew w żyłach wydarzeń.

W przypadku fabuły tej książki powiedzenie „złośliwość rzeczy martwych” nabiera nowego znaczenia. Ową rzeczą jest garnitur, do którego właściciel był ponoć tak przywiązany, że nawet po śmierci nie chce go zostawić. Garnitur jest staromodny, śmierdzi zgnilizną, niewiadomo jak, ale sam wyłazi z diabelskiego pudełka i wałęsa się po rezydencji gwiazdora. Złośliwa kupa łachów to jednak nic w porównaniu z duchem zmarłego właściciela gałgana. Duch ubzdurał sobie, że Jude już teraz, za życia, będzie pokutował za wszystkie popełnione grzechy.

Upiór zadbał, żeby się czytelnik nie nudził tylko w towarzystwie dwóch posiadaczy jednego garnituru. Zatroszczył się także o to, by bohaterowie poboczni (którzy mieli kontakt z Jude’m, duchem czy choćby garniturem) nie zaprzątali czytelnikowi głowy zbyt długo oraz żeby żadna śmierć opisana w książce nie była banalna (hm, szkoda, że nie dołączył do książki choć jednej torebki papierowej…). Poza tym – skoro maszkara nie żyje, nie dotyczy jej ograniczenie czasowe, więc początkowo nie spieszy się z uśmierceniem głównego bohatera i Georgii, jego obecnej dziewczyny. Szala zwycięstwa przechyla się raz w jedną, raz w drugą stronę i nie można być niczego pewnym.

Im bliżej dna pudełka jest nasza ciekawska dłoń, tym wyraźniej widać, że irytacja ducha wzmaga się z każdym niepowodzeniem, a tym samym rośnie jego gniew i żądza zemsty, źródło siły. Craddock i Coyne nie bawią się w kotka i myszkę, obaj stają się myśliwymi i polują na siebie nawzajem. Akcja powieści rozkręca się błyskawicznie, napięcie narasta, nie ma więc mowy o nudzie i tylko ilość stron dzielących nas od końca książki mówi nam, że to jeszcze nie wszystko… W czasie, gdy nie uciekamy przed świeżo upieczonym demonem, grzebiemy w przeszłości Jude’a. Wywlekamy na światło dzienne wspomnienia lepsze i gorsze, inne potwory, o których istnieniu nie miał pojęcia, a które miały wpływ na jego otoczenie i na niego samego. To co znajdujemy, może przerosnąć nasze najśmielsze oczekiwania…

„– Zimny i suchy front przesuwa się na południe – powiedział spiker. – Martwi ściągają żywych w dół. W dół i w chłód. Do dziury, w dół. Umrz…
Jude zgasił radio w tej chwili i zaraz znowu je włączył, by znów usłyszeć głos, domyślić się, o co chodziło spikerowi czytającemu prognozę pogody.
Tyle że on już skończył i do mikrofonu powrócił didżej.
– …odmrozi nam tyłki, ale Kurt Cobain grzeje się w piekle. Jazda.”**

Ta książka to nie tylko kawał dobrej akcji i niezła porcja niepewności, ale także niezła płytoteka: Ozzy Osbourne (pracownik UPS do naszego gwiazdora powiedział: „Ozzy Osbourne hoduje szpicle pomeraniany – rzekł. – Widziałem je w telewizji, urocze pieski, potulne jak koty. Myślał pan kiedyś, żeby kupić sobie takie?”***), Kurt Cobain, John Lenonn, Led Zeppelin i masa innych, miód.

To NIE JEST książka, która pomoże nam podtrzymać nastrój Świąt (chyba że jest się fanem gremlinów czy innych około choinkowych zabijaków).

To NIE JEST książka dla osób o słabych nerwach, ani dla tych, które liczą na to, że stary rockman porzuci dotychczasowy styl bycia i grania albo że dostaniemy słodziutki hepiend.

U Hilla głosy z zaświatów przyprawiają o dreszcze, a krew jest tak bardzo szkarłatna…



*Hill J., „Pudełko w kształcie serca”, str. 11 – 12
** Hill J., „Pudełko…”, str. 25
*** Hill J., „Pudełko…”, str. 17

poniedziałek, 19 grudnia 2011

przedświąteczny urlop pana w granacie

pan listonosz poszedł na urlop, a jego zastępcy nie chciało się wejść na I piętro... i zostawił awizo w skrzynce sąsiadów:P po drobnych zawirowaniach udało mi się odzyskać cenną karteczkę i (niczym betlejemski pastuszek;)) pobiegałam na pocztę:)

i oto jest! Mikołajkowa paczuszka od Doroty:))  Prześliczne szydełkowe gwiazdki (już wiszą na zasłonie (w towarzystwie lampek choinkowych), anioł biały niczym śnieg i czerwoniutki Mikołaj z puszystą brodą (ozdobią drugie okno w pokoju;)) merykrismasowa zakładka do książki i  "Smocza Zguba", która dołączyła do mojej biblioteczki:)

Mikołajce Dorocie bardzo dziękuję za uroczy prezent, a  avo_lusion dziękuję za zorganizowanie Wielkiej Gwiazdkowej Akcji Blogerskiej:)

poniedziałek, 28 listopada 2011

co mnie podkusiło?!


            Jane Austen, „Emma”
            Wydawnictwo Prószyński i S-ka, Warszawa 1996r.

Mam dla Ciebie, drogi Czytelniku, propozycję. Cofnijmy się w czasie – tak o 200 lat. A teraz wyobraź sobie, że trafiasz na angielską wieś. Bardzo hermetyczną wieś, gdzie każdy każdego zna, a role społeczne są wyraźnie podzielone.

            Rodzina Woodhousów jest bodajże najbardziej znaną ze wszystkich rodzin zamieszkujących Highbury (a na pewno zaraz po pastorze Eltonie). Tylko cóż z tego, skoro jej członkowie tam mieszkający nie są osobami zbyt poważanymi? Owszem, salonowy szacunek jest na najwyższym poziomie, ale odnosi się wrażenie, że sporo osób w duchu podśmiewuje się z pana Woodhous’a, zgryźliwego hipochondryka, a poczynania młodszej z jego dwóch córek też są zbywane uśmiechem i traktowane z przymrużeniem oka.

            Owa córka, tytułowa bohaterka powieści, postanowiła, że nigdy (przenigdy!) nie wyjdzie za mąż. W moim odczuciu Emma to rozwydrzona, egoistyczna i zarozumiała pannica. Jej starsza siostra jest szczęśliwą żoną i matką, co z kolei głowa rodziny Woodhousów uważa za kompletną bzdurę. Mężczyzna traktuje zamążpójście i wszystko związane z instytucją małżeństwa za najgorsze, co może spotkać kobietę. O pani Weston nie mówi inaczej niż „biedna panna Taylor” – przed ślubem była ona guwernantką Emmy i jego „czasoumilaczem” na długie i chłodne wieczory.

Emma, której udało się szczęśliwie wyswatać pannę Taylor vel panią Weston, dla rozrywki nadal bawi się w swaty. Drugą jej ofiarą jest Harriet (dziewczę z niejasnym pochodzeniem, bez własnego zdania, zupełnie uległe, gotowe zakochać/odkochać się w trymiga), którą wzięła pod swoje opiekuńcze skrzydła. Może by tak podsunąć wychowankę pastorowi? Początkowo wszystko idzie zgodnie z planem. Tylko czemu pastor stwierdził, że Emma zaleca się do niego nie w imieniu podopiecznej, tylko w swoim własnym?! Szlag trafił cały misterny plan, Harriet rozpacza z powodu odrzucenia, Elton wyjeżdża i na złość swojej niedawnej lubej żeni się z pierwszą lepszą (która ma tak bogate życie wewnętrzne, że nigdy się nie nudzi w swoim własnym towarzystwie). Dobra, nie cała intryga poszła na marne – swatka osiągnęła częściowy sukces; czyż nie sprawiła, że dziewczyna zapomniała o niemądrych oświadczynach farmera Roberta Martina? A może by tak zapoznać przyjaciółkę z Jerzym Knightley’em…?

            Muszę dodać, iż pan Weston, mąż bednej panny Taylor, ma syna z pierwszego małżeństwa. Młodzieniec tak zakręcił naszą mądralińską, że nieomal zadurzyła się po uszy (na szczęście w porę się opamiętała, wszak nie chce skończyć na ślubnym kobiercu).

Dużo by jeszcze pisać o bohaterach powieści. Tylko po co?;)
Prawda jest taka, że nikt z otoczenia Emmy nie wzbudził we mnie cienia sympatii (nawet sierota Jane Fairfax, ba! nawet pani Weston!).

Akcja powieści wlokła się jak rozgotowane spaghetti. Nie pomogły komiczne zbiegi okoliczności, zabawne niedomówienia. Panny za długo rozwodziły się nad kolorami sukien i wstążek, panowie obrzydliwie ociekali dobrymi manierami, wszystkie proszone obiady i kolacje były dla mnie ciężkostrawne. Plusem byłoby szczegółowe opisywanie postaci, ale nie w formie przydługich dywagacji na ich temat!

Nie żebym się uparła, że twórczość Jane Austen nie jest dla mnie. Być może prawdą jest, że inne jej książki są o niebo lepsze, ale tymczasowo nie mam zamiaru tego sprawdzać.

Patrząc na książkę jak na komedię czytało mi się nieco lżej, ale co rusz pukałam się w głowę i myślałam o Emmie: „babo! ale żeś ślepa! Otwórz oczy i przestań się wymądrzać!” albo: „milcz kobieto!”. Nie wytrzymywałam tej jej nadętej paplaniny.

Ale, ale – jestem z siebie dumna (a co!:P), że nie odniosłam książki do biblioteki następnego dnia, że przeczytałam ją od deski do deski. Jednocześnie żałuję, że zlekceważyłam rady innych czytelników, którzy na swoich blogach przestrzegali: ‘„Emma” to zło!:P jeśli nie znasz innych książek Austen – nie zaczynaj od tej!’. Sama jestem sobie winna, zwłaszcza, że ponoć sama autorka pisząc tę książkę chciała stworzyć bohaterkę, której nikt poza nią nie polubi (jak dla mnie – stworzyła całą gamę takich osób i wrzuciła je do jednej książki…).  Cóż, mówi się trudno, następnym razem poważnie się zastanowię, nim zabiorę z bibliotecznej półki coś, co spora grupa osób odradza na pierwsze spotkanie z danym autorem;)

niedziela, 27 listopada 2011

wielka gwiazdkowa akcja blogerska:)

za nieco ponad tydzień - mikołajki!:)
z tej okazji avo_lusion organizuje Wielką Gwiazdkową Akcję Blogerską:)


"Zasady akcji są następujące:
  • Do dnia 30 listopada 2011 roku na mojego maila czekam na zgłoszenia osób chętnych do wzięcia udziału w akcji. Mail: odoj86@tlen.pl
W treści maila należy podać następujące informacje:
 - Nick blogerski
 - Imię i Nazwisko oraz adres do wysyłki upominku.
  • Dnia 1 grudnia 2011 roku ogłoszę na blogu listę osób biorących udział w zabawie, a was połączę w pary – a więc kto komu robi prezent.
  • Tego samego dnia otrzymacie na maila nick osoby, której robicie prezent wraz z danymi do wysyłki.
  • Prezenty należy wysłać pocztą do dnia 13 grudnia 2011 roku, najlepiej priorytetem.
  • UWAGA: wartość prezentu nie może przekroczyć 20 zł wraz z kosztami przesyłki. Dopuszczalne są prezenty robione ręcznie (koszty materiałów też się liczą), czy wszelkie inne, nowatorskie pomysły.
  • Po otrzymaniu przesyłki należ zrobić relację na blogu! Najlepiej ze zdjęciami, wszystko zależy od waszej inwencji twórczej.
  • Aby wziąć udział w akcji należy zrobić na swoim blogu notatkę informującą o akcji (przekopiowując treść zasad) wraz ze zdjęciem poniżej (można je podlinkować). Notatkę proszę zrobić jak najszybciej, żeby jak najwięcej osób dowiedziało się o akcji. 
  • To, komu robicie prezent ma pozostać tajemnicą, zaskoczmy się wzajemnie!" 
Postanowiłam przyłączyć się do zabawy:) i Was także serdecznie zapraszam:)

poniedziałek, 14 listopada 2011

i wpuść tu człowieku starszą panią do domu!

Peter Pezzelli, „Kuchnia Franceski”
Wydawnictwo Literackie, 2010 r.

Za oknem i w kalendarzu – listopad. Krótsze dni, długie i chłodne wieczory. Nic, tylko zagrzebać się pod kocem, obok postawić kubek gorącej herbaty i coś poczytać. Tylko co? Podobnie miałam w lipcopadzie (z tym, że dzień trwał zdecydowanie dłużej), czyli mniej więcej wtedy, gdy czytałam „Kuchnię Franceski”.

Gdzieś w tej książce pojawiają się nawiązania do słonecznych Włoch, czasem pachnie makaronem i pomidorami, ale… trafiamy w sam środek zimy. Ta pora roku w Nowej Anglii potrafi być uciążliwa, zwłaszcza jeżeli jest się starszą panią, która mieszka sama.

Francesca, główna bohaterka, sprawczyni całego zamieszania i wybawca żołądków karmionych „śmieciowo” ma:

·  syna futbolistę, fana maminej kuchni, któremu po ostatnim zawodzie miłosnym kobiety zupełnie z głowy wywietrzały;
·     dwie nadopiekuńcze córki, które mieszkają w odległych miastach (gwoli ścisłości: w  różnych częściach USA);
·      dużą, ale pustą kuchnię;
·      niespożyty zapas sił i pomysłów (nie tylko kulinarnych);
·      masę wolnego czasu;
·      awersję do mrożonek i jedzenia w fast foodach.

W przypadku Franceski udało się połączyć jej kulinarną pasję, samotność i czas wolny – podjęła się opieki nad dwójką rozwydrzonych dzieciaków, których wiecznie niewyspana i przepracowana matka nie ma nawet czasu na pozmywanie po „kolacji”, nie mówiąc już o zrobieniu pociechom śniadania. Nie mam pojęcia, jak bym zareagowała, gdyby taki pomysł strzelił do głowy mojej babci, ale jestem pewna, że ze wszystkich sił próbowałabym jej wybić z głowy jego realizację (chyba głównie dlatego, że babcia nie jest samotna jak Franceska).

A koleżanki Frankę przestrzegały! Pracodawczyni nie będzie płacić, nie będzie z pracy wracała na czas, będzie „prosić” o zrobienie prania, każe przyjeżdżać do dzieci nawet w dni wolne! A Francesce w to graj! Kobietka jest w swoim żywiole. Pichci, sprząta, ma czas na rozmowę z dziećmi, ich wychowanie (choć kwestię wychowania religijnego powinna pozostawić matce dzieci) i na czytanie. A jak się starsza pani dowiaduje, że rodzeństwo mieszka tylko z matką, a ich ojciec to skończony burak…

Więcej nie powiem, już i tak za dużo wygadałam:P

Chciałabym jednak przestrzec wszystkich, którzy czytali „Zupę z granatów” (Marshy Mehran) – proszę nie nastawiać się na nic podobnego, można się słono rozczarować. To są książki kompletnie różne. W moim odczuciu „Kuchnia Franceski” jest po prostu słabsza – mniej emocji, niewiele zapachów, wspomnień cieplejszej części świata też mało, przeszłość jest zwyczajna, wszystko toczy się w tempie ślimaczym. I najgorsze, co w książkach może być -  „Kuchnia Franceski” to powieść do bólu przewidywalna (z całych sił próbowałam sobie wmówić, że mam dar jasnowidzenia na kilka kartek do przodu, ale to raczej nie to…:P). No dobra, ta książka to nie same minusy – napisał ją facet;) który ma babskie podejście do jedzenia i rytuału z nim związanego: jedzenie ma łączyć ludzi! Nie jedzmy w pośpiechu gapiąc się w szklany ekran, tylko usiądźmy wspólnie do stołu. Albo jeszcze lepiej: przygotujmy ten posiłek wspólnie, zacieśniajmy więzi.

Fajne czytadło na lipcopadowy/jesienny wieczór, choć zimą może nie wystarczyć.

czwartek, 3 listopada 2011

kamienie w kieszeniach

Michael Cunningham, „Godziny”
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o., Poznań 2008
Nieznajomość prawa szkodzi. Podobnie jest z nieznajomością klasyki literatury, gdyż trudno jest zagłębić się w zawiłości powieści pisanej współcześnie, nie ma się podstaw, do których by można sięgać. Jednocześnie, gdyby spojrzeć na to z innej strony można pokusić się o stwierdzenie, że brak „wiedzy źródłowej” sprawia, iż książkę sprzed kilku lat czyta się jako coś nowego, niepowtarzalnego. Sięgnięcie po tę samą książkę bez wiedzy o jej korzeniach wywiera na nas odmienne wrażenie i wywołuje inne uczucia niż te jakie będziemy przeżywać po kolejnym przeczytaniu tej samej książki, ale po przeczytaniu pierwowzoru.

Kiedyś pisałam o „Dumie i uprzedzeniu i zombi”, co do której nie miałam żadnych zastrzeżeń, a to dlatego, że nie czytałam „prototypu”. I właściwie w dalszym ciągu nie mam sobie nic do zarzucenia – uważam, że taki sposób na „reaktywację” dzieła Austen nie jest profanacją, tylko ciekawym przedsięwzięciem. Można by myśleć, że osoby przerabiający znane tytuły, naginający ich fabułę do własnych potrzeb, to tylko grafomani, którzy do literatury nie wnoszą zupełnie nic. Z takim twierdzeniem nie mogę się zgodzić (no, może nie do końca się z tym nie zgadzam;)). Jestem zdania, że umiejętne czerpanie z klasyki może przynieść ciekawe rezultaty, ale pod warunkiem, że nie będzie to bierne naśladownictwo i przepisywanie większej części książki słowo w słowo.

„Godziny” to kolejna z książek, które bazują na powieści z kanonu klasyki, jaką było mi dane przeczytać. Podoba mi się w niej to męskie spojrzenie na świat kobiet: Cunningham dostrzega niuanse kobiecej codzienności; dowodzi, że spełnione kobiety sukcesu i szczęśliwe kury domowe nie mają życia usłanego różami.

Laura Brown, zwyczajna kobieta z przedmieścia, przedstawicielka amerykańskiej klasy średniej  ma kochającego męża, małego synka i jest w zaawansowanej ciąży. Mimo to (lub przede wszystkim dlatego) ciągle miotają nią wątpliwości. Czytając jej historię, poznając ją towarzyszyło mi przekonanie, że jest to kobieta nie tylko zagubiona, ale i nieszczęśliwa z powodu swojej sytuacji życiowej. Ona po prostu nie pasuje do swojego modnego domku, do jego przytulnej kuchni, nie pasuje nawet do swojej rodziny. Rola społeczna, jaka przypadła jej w udziale nie jest szczytem jej pragnień, przestała przynosić jej satysfakcję. W Laurze drzemie duch niespokojny, poszukujący spełnienia poza utartym schematem. Marzy, by wyrwać się z tej matni choć na moment, przez chwilę pobyć sam na sam z książką, spędzić kilka godzin z samą sobą. Ucieczka od codzienności, małe kłamstwo,  chwila w wynajętym pokoju hotelowym – to  wszystko, na co może sobie pozwolić. Każdy inny krok, jakaś odważniejsza decyzja sprawi, że wyrządzi krzywdę swojej rodzinie. Pozostając z nimi i rezygnując z własnych pragnień by nadal troszczyć się o nich krzywdzi tylko siebie. Nie ma remedium na tę patową sytuację bohaterki.

Virginia Woolf na depresję, nie umie skupić się na swojej pracy, a każde słowo, które wychodzi spod jej pióra zadaje ból jej duszy. Pisarka szuka pocieszenia w spotkaniu z siostrą, z jej dziećmi. Chwilę spokojnej rozmowy przerywa śmierć, kostucha przyszła pod postacią ptaka konającego w ogrodzie. Mały trupek spoczął na łożu z trawy i kwiatów. Czy ludzka śmierć porusza tak samo krótko jak śmierć dzikiego ptaka? czy zostaniemy zredukowani do pięknie przybranych zwłok, a nasze życie, nasze sukcesy i porażki żyjący zapomną równie szybko jak śmierć ptaka w ogrodzie? Virginia włożyła kamień do kieszeni płaszcza.

Clarissa Vaughan mieszka w NY, ma nastoletnią córkę, od 15 lat żyje w związku z Sally. Clarissa jest zawieszona pomiędzy dwoma światami: kocha swoją partnerkę lecz nie potrafi zapomnieć o uczuciu, jakim przed laty darzyła Richarda. Dodatkowo wszystko potęguje (i komplikuje) fakt, że teraz to on jest tym słabszym, potrzebującym opieki i wsparcia. AIDS i głosy zamieszkujące w jego głowie powoli zabijają tego niegdyś krzepkiego i odważnego mężczyznę. Wirus pustoszy jego ciało; przeszłość oraz ci, których nie potrafi już zagłuszać, ten piekielny grecki chór, pożerają jego psychikę, wysysają z niego resztki okaleczonej duszy. Richard jest pisarzem, właśnie dostał nagrodę literacką. Książka traktuje o pani D. (tak nazwał Clarissę), o ich wspólnych chwilach, jednak niewiele miejsca poświęcił na opis swojej drugiej, nieszczęśliwej miłości do Petera Walsha. Clarissa postanawia urządzić niewielkie przyjęcie na cześć Richarda – wszak nie codziennie jest się nagradzanym za twórczość literacką.

To jak toczy się życie tych trzech kobiet może przytłaczać, przeraża bardziej niż twórczość mistrzów horroru. Poczucie beznadziei, samotności w tłumie i bezsilności wobec otaczającej je rzeczywistości jest straszniejsze od żywych trupów pustoszących miasta. Fikcja literacka nie może równać się z rzeczywistością, życie jest bardziej zawiłe od opowieści toczących się na kartach książek.

Virginia pisze, kreuje świat „Pani Dalloway”, Laura czyta tę książkę, a Clarissa niejako odtwarza rolę głównej bohaterki powieści z początku XX wieku. Te trzy kobiety żyjące w kompletnie różnych okresach tego samego wieku zamknięte na stronach „Godzin” odcisnęły na mnie piętno. Smutek i śmierć, które zdominowały tę książkę nie pozwalają o sobie zapomnieć, a jednocześnie sprawiają, że czytając chce się krzyczeć, że życie nie może być tak okrutne. Jeśli tylko chcemy, powinniśmy walczyć z rutyną. Poświęcając się dla innych możemy, niczym Laura, okłamywać samych siebie, popaść w otępienie i pogłębiać swoje nieszczęście lub – jak Clarissa – odnajdywać radość w każdym dniu, jaki jest nam dany.

Podobno Cunningham czerpał pełnymi garściami z powieści Virginii, jednak każda z postaci przez niego wyczarowanych jest inna, mówi inaczej, język autora jest nieraz bardzo dosadny, co wyjątkowo przypadło mi do gustu – został dopasowany do osoby mówiącej i do czasów, w jakich żyje. Ot, dla przykładu:
Pani Dalloway
‘„Czyż to nie jest piękne”, powiedziała tamtego ranka pani Dalloway do Richarda. Odpowiedział: „Piękno jest dziwką, wolę pieniądze”. Nade wszystko przedkładał błyskotliwość’
Pani Brown
„Umrzeć, taka możliwość istnieje. Laura nagle zastanawia się jak ona – jak ktokolwiek – może dokonać takiego wyboru. To szaleńczy pomysł, przyprawiający o zawót głowy, nieco pozbawiony realnych kształtów, rodzi się w jej umyśle, nieśmiało, lecz wyraźnie, jak zakłócony głos dobiegający z odległej stacji radiowej. Mogłaby postanowić, że umrze. Zamiar dość abstrakcyjny, choć nie tak bardzo patologiczny. W pokojach hotelowych ludzie robią takie rzeczy.”
Pani Woolf
„Oto więc jest ten świat (dom, niebo, pierwsza nieśmiała gwiazda), a tuż obok jego zaprzeczenie, ten mały, ciemny kształt otoczony różami. Truchło, nic poza tym. Piękno i godność były iluzją stworzoną dzięki obecności dzieci, podtrzymywaną dla ich dobra.”

Obecnie czytam „Panią Dalloway”, źródło natchnienia Cunninghama, ponieważ chcę ponownie sięgnąć po „Godziny” i delektować się nimi raz jeszcze, ze świadomością iż wiem, co znaczą greckie pieśni w głowie Richarda, jakie ma korzenie rozpacz Laury, co sprawia, że Clarissa tak kocha życie.

piątek, 21 października 2011

lektury z podstawówki, czyli jak polubiłam czytanie


lata świetlne minęły od czasu, gdy czytanie lektur było dla mnie mordęgą. w pierwszych latach szkolnych nie miałam najmniejszej ochoty na czytanie. jakoś tego nie lubiłam. na szczęście pojawili się w moim życiu ludzie, którzy wyplenili ze mnie nastawienie antyksiążkowe;)

pierwsza była Renia. w głowie mi się nie mieściło, żeby siedzieć w wakacje w domu i czytać! wolałam mieć pozdzierane łokcie i kolana, budować w piaskownicy zagrody dla zwierząt i łazić po drzewach, niż siedzieć spokojnie i czytać. do dziś nie wiem (nie pamiętam?), jak do tego doszło, że zaczęłam czytać z własnej woli. i nie tylko lektury, ale też książki nadprogramowe;) może przyczyna leżała w wyjątkowości jej hobby, a może w moim dążeniu do bycia choć trochę inną od reszty klasy, będąc jednocześnie podobną do kogoś wyjątkowego – nie potrafię jednoznacznie tego stwierdzić. jednak zanim polubiłam czytanie, migałam się jak tylko potrafiłam;)

później były wspaniałe polonistki, które nie tylko kazały czytać obowiązkowe lektury, ale także, a może przede wszystkim, potrafiły zachęcić do sięgania po inne książki.

pamiętam, że pierwsza książka, której nie doczytałam to "Dzieci z Bullerbyn" (na szczęście:P się rozchorowałam i ominęło mnie jej omawianie;)). z pełną premedytacją czytałam co drugą stronę "W pustyni i w puszczy", ale tylko do czasu, aż akcja się nie rozwinęła;) później była "Ania z Zielonego Wzgórza" – podchodziłam do tej książki już 4 razy, ale ciągle nie udało mi się wczuć w tamtejszy klimat. "Krzyżaków" spotkał jeszcze gorszy los niż przygody Nel i Stasia - przyrodę wolałam podziwiać na żywo, a nie wyobrażać ją sobie, zdarzyło mi się omijać nie tylko akapity czy strony, omijałam niektóre rozdziały. więcej szkolnych przewinień nie pamiętam:)

poza klęskami były też sukcesy - jako pierwsza (Renia skończyła dzień później:)) w klasie przeczytałam "Kajtka", "O psie który jeździł koleją", "Awanturę o Basię". z perspektywy czasu stwierdzam, że były to najpiękniejsze i chyba najsmutniejsze książki mojego dzieciństwa. może przesadzam, ale w pamięć wbiły mi się głównie ich smutne fragmenty. gdzieś później byli jeszcze "Chłopcy z Placu Broni" - króciutka książeczka, która porusza mnie za każdym razem, gdy do niej wracam.

nie pamiętam, w jakim wieku zapisałam się do Biblioteki Miejskiej, ale jestem pewna, że dość szybko przestały mi wystarczać zasoby z działu "dla dzieci i młodzieży". Nie żebym była dzieckiem wybitnie rozwiniętym;) po prostu część książek Krzysztofa Petka była dostępna tylko w dziale dla "dorosłych":P już wtedy wiedziałam, jakie książki nie są dla mnie – literatura dla dziewczynek wydawała mi się tak przelukrowana, tak bardzo raziła mnie dziewczęcą delikatnością i posłuszeństwem...! na mojej karcie bibliotecznej niepodzielnie królował Pan Samochodzik, Gęsia skórka, książki wspomnianego już pana Krzysztofa i inne utrzymane w podobnych klimatach;) dopiero po jakimś czasie zaczęłam buszować po regale z książkami pani Siesickiej i pani Musierowicz:) oczywiście  w późniejszym okresie nie ominęła mnie fascynacja historią Pottera (filmy widziałam chyba ze trzy, ale książki przeczytałam wszystkie:)) i zajawka na "Władcę pierścieni" (dlaczego u Tolkiena jest tak niewiele kobiet??).

teraz trochę żałuję, że uparłam się nie czytać literatury bardziej kobiecej, ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło:) myślę, że do niektórych książek (ba! niektórych gatunków literackich!) musiałam dojrzeć;) postanowiłam, że nadrobię niektóre zaległości i zabiorę się za te książki, których (z różnych względów) nie udało mi się przeczytać. na pierwszy ogień poszła pani Austen... o skutkach tego spotkania innym razem;P obiecuję sobie (co roku..), że kiedyś doczytam choć jedną książkę o rudej Ance;) czas pokaże;)

a Wy? jakie książki z dzieciństwa pamiętacie? do jakich wracacie?

czwartek, 6 października 2011

kolor Kaszmiru

            Justine Hardy, „Dom cudów”
Wydawnictwo Muza SA, Warszawa 2007 r.

Kolory – soczyste, wyraźne, wydawać by się mogło, że żyją własnym życiem, gdzieś obok przedmiotów, które zdobią. Każda garść przypraw jest nimi przesycona, intensywny kolor zapowiada niepowtarzalny smak. Dla mnie Indie zawsze były przepiękną paletą barw, która tętni życiodajną siłą. Nigdy wcześniej nie myślałam o nich inaczej jak w kategorii koloru. W wakacje przeczytałam „Dom cudów”, książkę, która przypomniała mi o istnieniu szarości i czerni.

Szary wydaje się kolorem bez wyrazu. Jakby nie miał nic do powiedzenia poza „Proszę, daj mi spokój. Jestem nijaki i dobrze mi z tym.”. Skąd się wziął? Z połączenia przeciwieństw; biel rozjaśniła czerń, czerń zbrudziła biel. Żaden z nich nie wygrał. Niemy szary skrywa tajemnicę.

Czerń nie ma dobrej sławy. Wszystko, co nie jest nam znane, wzbudza w nas lęk. Czerni nie można poznać, choć wciąga tak wielu, nic nie obiecuje w zamian. To kolor samotności, rozpaczy, strachu i śmierci.

Walka o dominację, która trwa między bielą i czernią jest niczym w porównaniu z wojną o Kaszmir, którą toczą Pakistan i Indie. W tym zamęcie, który trwa od wielu lat – czasem przygaśnie, by znów wybuchnąć ze zdwojoną siłą – żyją zwyczajni ludzie. Jedni są bogaci, inni biedni, ale wszyscy pragną tylko zakończenia konfliktu. Są przyjaźnie i miłości, jest zazdrość i nienawiść. Kiedyś przyjeżdżali turyści, dziś tylko dziennikarze spragnieni sensacji i kolejne samochody wiozące ochotników do koszar, by szkolić nowe maszyny do zabijania.

W takiej rzeczywistości żyje Gracie Singh, Brytyjka, wdowa po hinduskim arystokracie. Kobieta dość dziwna – po śmierci męża i syna nie wróciła do Anglii, tylko zamieszkała na barce przycumowanej na jeziorze Nagin. Czasem ponarzeka na pogodę, we śnie spotyka swoich zmarłych, od whisky woli gin i „to coś”. Ma osiemdziesiąt lat, jasny umysł i cięty język, którego nie pozwoli sobie związać. Bywa szczera do bólu. Z racji wieku i pozycji społecznej nie mieszka sama – przy niezastąpionej pomocy Lili i jej niemej matki, Suriyi, wiedzie stosunkowo bezpieczne i dostatnie życie na barce nazwanej „Domem cudów”. Od wielu lat przyjaźni się z Masudem Abdullahem, mężczyzną młodszym od niej, głową licznej i szanowanej rodziny. Staruszka ma niesamowity dar przekonywania, gdyż nawet takiego fanatyka religijnego jak on potrafi odciągnąć od postu. Oczywiście, nie robi tego ze złej woli; po prostu pamięta, jaki Masud był, zanim religia stała się dla niego najważniejsza. Mężczyzna jest przekonany, że to z powodu grzechów przez niego popełnionych jego nastoletni bratanek Irfan uciekł w góry, by zasilić szeregi bojowników. Kolejną ważną osobą w powieści jest Hal, dziennikarz angielski. Przyjechał do Kaszmiru, bo chce napisać artykuł o ludziach zamieszkujących sporny teren. Pragnie poznać swoją rodaczkę, która mimo wojny, odmawia powrotu do kraju. Na zaproszenie gospodyni przenosi się z hotelu do Domu cudów – ona zyskuje towarzysza i źródło nowych wieści ze świata, a on nie traci czasu na przemieszczanie się po Nagin i mieście.

Przepięknie prowadzona narracja sprawiła, że z żalem przerywałam lekturę. Każda z postaci została dopracowana w najmniejszych szczegółach, wszyscy potrafili wzbudzić we mnie jakieś emocje. Wypowiedzi przeważnie rzeczowej Gracie potrafiły być zabawne, a za moment czułam się tak, jakbym to ja, a nie Masud, zbierała od niej burę za własny, bezpodstawny upór. Lila nie była „zwykłą chłopką”, co to po angielsku potrafi tylko tyle, by przywitać  turystów. Jest kobietą z pogranicza i wie, że znajomość języka drugiej strony jest niezbędna do przeżycia, a dzięki poczciwej i stanowczej chlebodawczyni biegle posługuje się angielskim. Irfan podkochuje się w dziewczynie, jednak ta nie zwraca na niego żadnej uwagi. Suriya wszystko słyszy i rozumie, a mimo iż jest niemową doskonale potrafi dać Gracie do zrozumienia, że przesadza z ginem, że w niektórych sytuacjach nie pochwala jej zachowania. Hal dla miejscowej ludności jest atrakcją nie mniejszą niż oni sami dla niego. Wieść o tym, że zamieszkał na barce Angielki rozeszła się błyskawicznie, głównie za sprawą Guślana i innych handlarzy odwiedzających starszą panią, ale także z powodu pewnego incydentu z miejscowymi stróżami prawa. Historia miłosna, która rozwija się na kartach książki jest ukazana w sposób subtelny, jednakże czytelnik nie może przestać kibicować zakochanym. Co sprawiło, że się spotkali – przypadek czy przeznaczenie?

To, co wojna robi z ludźmi jest przerażające. Justine Hardy prawie całe swoje dziennikarskie życie związała z Kaszmirem. Pisze artykuły dla The Financial Times, The Times, Vanity Fair oraz dla  Traveler’a. W jej książce brutalna rzeczywistość okupacji przenika się z życiem ludzi znad jeziora. Sąsiedzi przestają sobie ufać, przyjaciele zrywają kontakt z powodu odmiennych poglądów religijnych. W „Domu cudów” szczęście miesza się ze smutkiem; na kartach tek powieści dramat współistnieje z pomyślnością.

Krótka historia z pierwszych stron wyjaśnia się dopiero na samym końcu i to wyjaśnienie pozwala nam spojrzeć na całą książkę z zupełnie innej, zaskakującej perspektywy. Przeszłość i teraźniejszość spotykają się w jednym miejscu, czas wypadł z właściwych torów, historia udowodniła, że kołem się toczy. Szarość dzieli się z nami swoim sekretem.

wtorek, 4 października 2011

przypatrz się raz jeszcze. co teraz widzisz?

Jodi Picoult, „Drugie spojrzenie”
Wydawnictwo Prószyński i S – ka, 2010 r.

Jeszcze do niedawna literaturę kobiecą omijałam szerokim łukiem. Sporadycznie i z ogromną rezerwą sięgałam po powieści sławnych pisarek, które pewnie zbiły fortunę na rzewnych historiach miłosnych, zawsze kończących się wyjątkowo szczęśliwie.

Sama nigdy nie sięgnęłabym po nic Picoult, ale uległam namowom pani A. i w 3 dni połknęłam dwie książki tej pisarki. Choć w poprzednim wpisie dzieliłam się swoimi odczuciami na temat „Linii życia”, to nie od niej zaczęłam czytać książki Picoult, tylko od „Drugiego spojrzenia”. Początkowo myślałam, że przeczytanie choć jednej z tych książek będzie dla mnie katorgą, ale szybko zmieniłam zdanie. Może przestanę się już rozwodzić nad moją niechęcią do literatury kobiecej/romansów/lawstorów/babskich powieści obyczajowych czy jakby jeszcze nazwać ten gatunek, który wciąga kobiety w wir wydarzeń tragicznych, po to tylko, by na końcu główna bohaterka znalazła wybawcę i żyła z nim długo i szczęśliwie. Książki Picoult nie mają w sobie nic z tych rzeczy. Są zaskakujące i niepowtarzalne.

Nie trzeba być wróżką z kryształową kulą, by zbić fortunę na utwierdzaniu ludzi  w ich przekonaniach. Pogromcy duchów, zwłaszcza ci, których telewizyjne programy biją rekordy popularności, mogą zarobić znacznie więcej, a każdy z ich „sukcesów” jest znacznie ciekawszy niż kobieta gotowa postawić tarota na wizji każdemu, pod warunkiem, że połączenie telefoniczne będzie trwać odpowiednio długo.

Ross, jest właściwie żółtodziobem w tej branży, ale gorąco pragnie spotkać ducha. Kilka razy uniknął śmierci (co wcale go nie cieszy). Podejmując się pracy w charakterze pomocnika sławnych pogromców duchów liczy tylko na jedno – że spotka ducha swojej tragicznie zmarłej dziewczyny. To z jej powodu tak pragnie śmierci lub chociaż kontaktu ze zmarłymi. Szybko jednak wycofał się z tego biznesu, bo tylko tym była praca owych pogromców. Jeśli ducha nie ma, a ktoś wierzy, że jest inaczej, to należy wszystko zorganizować tak, by duch jednak był. Jak już duch zostanie spreparowany – można go wygnać i zainkasować wynagrodzenie za kolejne porywające show. Oczywiście nie wszyscy „pogromcy” to oszuści, czasem jakieś miejsce faktycznie jest nawiedzane przez cienie z przeszłości. Niestety, Ross ciągle nie nawiązał żadnego kontaktu ze swoją ukochaną. Czuje, że musi odpocząć – od oszukiwania naiwnych, od oszukiwania siebie samego.

Dom jego siostry wydał mu się miejscem najbardziej odpowiednim, by wszystko przemyśleć po raz kolejny. Jednakże złośliwy los miał wobec niego inne plany. Na parceli, którą właściciel postanowił sprzedać, deweloper chce postawić galerię handlową. Indianie z plemienia Abenaki usiłują zablokować inwestycję, gdyż uważają, że na owej ziemi jest ich cmentarz. Kto oglądał film „Duch” pewnie pamięta, czym skończyło się wybudowanie osiedla na indiańskim cmentarzysku. Wtedy zaginęła mała dziewczynka, a w jej domu zaczęły dziać się rzeczy przerażające. U Picoult, wraz z wjazdem buldożerów na teren sporny, z nieba zaczęły sypać się płatki róż, ziemia zupełnie zamarzła (w środku upalnego lata) i koparki nie mogły się przez nią przebić.

Indianie mówili, że rozgniewano duchy ich przodków, ale deweloper wiedział swoje. Chcąc nie chcąc, Ross musiał znowu zacząć szukać duchów. Na nawiedzonej parceli spotkał tylko kobietę – ale nie ducha, kobietę z krwi i kości. Kobieta sprawia wrażenie osoby zastraszonej przez męża. No cóż, ducha nie ma, ale przynajmniej jej Ross może się wykazać i spróbować pomóc pięknej Lii. A że przy okazji się zakochuje…

Myślę, że gdyby nie to, iż w powieści pojawił się wątek kryminalny, w tym miejscu zarzuciłabym dalszą lekturę. Na szczęście wyszło na jaw kilka faktów z zamierzchłej przeszłości. Być może duch faktycznie broni spornego terenu, na którym w latach 30. ktoś zamordował żonę mężczyzny, który teraz sprzedał posesję deweloperowi. Przyznaję, zdecydowałam się doczytać tę książkę tylko dlatego, że chciałam wiedzieć, kto był mordercą.

Dzięki kilkutorowej narracji (współczesność: Ross i historia pewnej lekarki, która zajmuje się in vitro; przeszłość: lata 30. ubiegłego wieku) czytelnik zapoznaje się z przeszłymi i teraźniejszymi dziejami owej działki – cmentarza Indian i miejsca strasznej zbrodni.

Historia, która miała miejsce w latach 30. na feralnej ziemi jest przerażająca. W domu, który tam stoi mieszkało młode małżeństwo. Podczas gdy ona oczekiwała pierwszego dziecka, on wraz z teściem snuł eugeniczne plany ratowania świata. Mężczyźni ci, by uwolnić ludzkość od chorób i patologii, gotowi byli na wszystko. Mniejsze zło – pozbawić ludzi z marginesu społecznego możliwości posiadania dzieci, by nosiciele złych genów nie mogli ich dalej przekazywać. Sęk w tym, że za ów margines uważano plemię tamtejszych Indian. Te czarne karty z historii Stanów, a zwłaszcza stanu Vermont, w którym toczy się akcja powieści, zostały po wojnie zepchnięte w najdalsze obszary ludzkiej pamięci. Żeby rozwiązać zagadkę nawiedzonego domu, bohater musi cofnąć się w czasy szalonych naukowców. To co odkrył w miejskim archiwum, przerosło jego najśmielsze przypuszczenia.

Krok po kroku odkrywamy nowe fakty sprzed siedemdziesięciu lat, które są kluczem do wydarzeń z przeszłości. Wątek miłosny nie jest taki, jak w klasycznym lovestory; czytelnik wpada w wir wydarzeń, które pochłaniają go bez reszty.

Nie mogłam się oderwać od tej książki. Czytając ją, niczego nie można być pewnym, bo mimo iż akcja początkowo toczy się spokojnie, wraz z kolejnymi rozdziałami wszystko zaczyna nabierać tempa. Jedyne, co mogłabym zarzucić „Drugiemu spojrzeniu” to przesyt wątków pobocznych, które zacierają obraz zasadniczej części książki i utrudniają czytelnikowi skupienie się na istocie sprawy. To, jak niechlubna historia nauki i Vermontu splotła się z losami Indian, zamordowanej ciężarnej, lekarki z kliniki leczenia bezpłodności, i życiem Rossa, zupełnie mnie zaskoczyło. Zjawiska paranormalne, które są w książce czynią historię lekko niesamowitą, ale sposób kreacji bohaterów i prezentowanie ich uczuć oraz motywów podejmowanych działań powoduje, iż wszelkie przedobrzenia nie rażą zbyt mocno. Pomysł na książkę pani Picoult miała świetny i stworzyła świat, który absorbuje uwagę czytelnika.

Tę książkę warto przeczytać, jeśli nie dla samego wątku miłosnego czy kryminalnego, to przynajmniej po to, by zrozumieć dziwne meandry medycyny i eksperymentów przeprowadzanych pod pretekstem poprawy życia prawych obywateli. Po przeczytaniu tej książki stwierdziłam, że jej tytuł jest świetnie dopasowany, ponieważ odnosi się do wszystkich istotnych treści w niej zawartych.