piątek, 22 lutego 2013

lokalny romans z bandą nastolatek w tle



Jodi Picoult, „Czarownice z Sallem Falls”
Wydawnictwo Prószyński i S-ka, Warszawa 2008 r.

Wydaje mi się, że ten wpis najlepiej będzie zacząć od małego quizu: 

 Wymień kilka cech, które są wspólne dla małych miasteczek
  
Mi do głowy przychodzą następujące:

-        każdy wie, kto jest kim
-        wszyscy wiedzą o wszystkich wszystko
-        małomiasteczkowa nuda może zostać przerwana tylko przez sensację
-        plotki rozchodzą się z prędkością światła
-        jeśli raz dasz się:
a) wbić w jakąś rolę
b) wrobić w coś, to, choćby skały s…y, nie zmienisz tego.

            Dodatkowo, na niekorzyść Salem Falls (jako miejsca na „rekonwalescencję”) przemawia jego amerykańskość z jedną knajpko-restauracją, etatowym stróżem prawa w co drugim domu, pomarańczowym autobusem szkolnym, monotonną zabudową i strażą obywatelską podobną w działaniu do naszej rodzimej szlachty sprzed wieków (tak, nadal uważam, że najgorszy typ małego miasteczka to miasteczko amerykańskie).

            Ad rem!
Jack St. Bride z hukiem wyleciał ze szkoły, w której uczył historii i trochę posiedział za kratkami. Wszystko to dzięki słodkiej nastolatce, oskarżeniu belfra o gwałt i „sprawnemu” sądownictwu. Facet po wyjściu z pudła zamiast wracać prosto do domu powlókł się do obcego miasteczka przekonany, że jak popracuje trochę na zmywaku, to nikt się o jego przeszłości nie dowie. Marzenie ściętej głowy, proszę pana!

            Nasz męczennik nie wziął pod uwagę, że każda szanująca się właścicielka restauracji ma, choć nie zawsze z własnej woli, wtyki w policji.  No cóż… Albo Jack faktycznie jest gwałcicielem, albo ma wyjątkowego pecha, bo po raz drugi został oskarżony o to samo.

Mleko oczywiście się rozlało, trzeba wszystko wyjaśnić. Tylko… ej! Czekaj! Co ty robisz?! Nie…! NIE ZAKOCHUJ SIĘ! No i klops. Historyk recydywista zakochuje się w Addie, która oczywiście nie daje wiary huczącym i wszędobylskim pogłoskom. Lokalny romans z bandą nastolatek w tle gotowy.

            Owe dziewczęta zapomniały chyba, że żyjemy w XXI wieku. Tytułowe czarownice są wyznawczyniami kultu Wicca. Pal sześć, jeśli na samym wyznawaniu miałoby się skończyć, ale pewnie wtedy nie byłoby sensu tworzenia dalszego ciągu powieści.

Gillian, sprawczyni sporego zamieszania postanowiła przetestować swoje moce w praktyce. Rzuciła na Jacka maleńką miłosną klątewkę. Chciała dobrze, wyszło… no właśnie.

            Niezliczone rzesze nastolatek bujają się w starszych aktorach/piosenkarzach/sportowcach* i właściwie nie ma w tym niczego, co można uznać za niestosowne. Dlaczego więc Gil nie wystarcza platoniczne uczucie do Jacka? To pytanie tłukło mi się gdzieś w tyle głowy dość długo. Gdy zaczęłam odkrywać prawdopodobną przyczynę zachowania dziewczyny chciałam jak najszybciej dotrzeć do końca książki. Zakończenie – niby zaskakujące, a jednak – było kilka tropów, które pozwoliły je przewidzieć.

            Ogólnie – książka niezła, choć w momencie zawiązania romansu mój początkowy zapał przygasł. Późniejsza intryga nieco go rozdmuchała, choć fajerwerków nie było.

Ogromnego plusa mogę postawić Jodi za poruszoną tematykę. Nie tylko sam gwałt, ale także postawa lokalnej społeczności i następstwa udzielenia poparcia stronom konfliktu zostały nieźle opisane. W związku z wybuchem paniki w miasteczku, czytelnik niejako na żywo może zaobserwować, jak działa mechanizm samospełniającej się przepowiedni. Wyraźnie można dostrzec odwieczną prawdę, że słowa potrafią ranić bardziej niż miecz.

Warto sobie zadać pytanie kto tak naprawdę jest ofiarą gwałtu, a kto sprawcą



* niepotrzebne skreślić

niedziela, 3 lutego 2013

upór zamiast strachu



Cristina Sánchez-Andrade, „Coco”
Wydawnictwo Świat Książki, Warszawa 2011 r.

Dawno temu, w czasach, gdy panie nosiły piękne stroje, panowie toczyli ważne rozmowy za zamkniętymi drzwiami, a sieroty i dzieci biedaków wychowywały zakonnice, na świat przyszła Chudzina. Matka nie była w stanie wykarmić wszystkich swoich dzieci. Oddała Coco i Antoinette.

„Ludzie mówili, że będzie im tu dobrze, że wiele się nauczą.”

Można przypuszczać, że po kilku latach klasztornego reżimu i gruntownego przygotowania do roli żony, matki, sprzątaczki, kucharki – etatowej kury domowej – za bramę klasztorną wyjdzie osoba kompletnie nieprzystosowana do życia w społeczeństwie. Młoda Coco w porę odkrywa, jakie są reguły gry poza szkołą. Spostrzegła, że dobre urodzenie istotna składowa sukcesu. Sprytnie tuszuje historię swojego dzieciństwa, łatwo nagina fakty, kreuje zupełnie inną przeszłość, niż ta, jaka przypadła jej w udziale. Et voilà! Jest jaka jest, bo wychowywały ją niemądre ciotki!

Intrygantka, kłamczucha, zarozumialec i zazdrośnica. Sfrustrowana perfekcjonistka. Taki portret Coco wręcz wylewa się z kart powieści. Mam mieszane uczucia względem bohaterki. Umówmy się: nawet nie próbuję ustalić, ile w tej powieści jest z biografii projektantki; dla dobra autorki, Coco i własnego. Chcę jednak podzielić się własnymi spostrzeżeniami.

Po pierwsze
Chudzina jest kobietą godną podziwu: od zawsze wiedziała, że nie chce skończyć jak matka; w biedzie, z dziećmi uczepionymi spódnicy. Co więcej, potrafiła działać, nie poprzestała na czczym gadaniu i wykorzystywała każdą nadarzającą się okazję.

            Po drugie
dla niej cel uświęcał środki. Nie bała się deptać cudzych uczuć. Bezwzględnie pozbywała się przeszkód, gardziła ludźmi słabymi. Nie chciała, by ktoś takie cechy zauważył u niej, nie znosiła litości, nie chciała żeby litowano się nad nią.

Życie jest, jakie jest, utkane z nieszczęść i bólu, ale one właśnie hartują człowieka. Ją na przykład zahartowały.”

            Po trzecie
perfekcjonizm nie był jej maską. Był skafandrem, mającym chronić przed przeszłością i pochodzeniem z nizin społecznych. Był więzieniem dla jej własnych pragnień. Szaleńcza potrzeba bycia zrozumianą i kochaną – główne zakładniczki idealnej Coco. 

            W powieści Cristiny Sánchez-Andrade Coco to kobieta uparta i przerażona. Nie chce się odsłonić – nawet psychoterapeutę karmi kłamstwem.

Za młodu energiczna i bezwzględna, otoczona tłumem wielbicieli. Na starość – zdana na pomoc służącej, opuszczona nawet przez wrogów.

„Pytanie również jest ruchem.
Więc jeśli ciała poruszają się, to nie z własnej woli, lecz popychane zewnętrznym impulsem: dla państwa Desboutinów była nim rutyna (tak dobrze znana krowom i łąkom); dla Antoinette – strach przed porażką i samotnością; dla Marguerite Durand – wiatr nad hipodromem; dla Coco – ambicja i nuda; dla krów – tęsknota.”

Minimalistyczne i praktyczne, czasem brutalnie szczere podejście sprawdza się w przypadku ubrań i dodatków, jednak nie należy w ten sposób traktować człowieka. Nawet siebie.