piątek, 24 sierpnia 2012

biały oleander


Janet Fitch, „Biały oleander”
Wydawnictwo Świat książki, Warszawa 2003 r.

Jak odebrać książce całą magię? To bardzo proste:
1.      Weź niezłą książkę (jeśli jest to debiut danego autora, możesz zyskać dodatkowe plusy).
2.      Historię, która toczy się przez kilka lat upchnij w +/- dwóch godzinach, a żeby tego dokonać:
a)      wyrzuć kilku ważnych bohaterów,
b)      skróć odstępy między kolejnymi wydarzeniami,
c)      zmień fabułę (nawet drobne zmiany wystarczą, byś osiągnął zamierzony cel).
3.      Zrób z poetki artystkę bardziej nawiedzoną – a co! – to Twój film, sam możesz kształtować bohaterów, czyż nie?
4.      Skoro już pobawiłeś się czasem i charakterem poszczególnych osób – pora na miejsca. Lepiej, jeśli cała historia toczy się w USA. Przynajmniej nie będziesz musiał wyjaśniać, że Europa to kontynent, a nie kraj, a Berlin to nie sam Mur, tylko stolica pewnego państwa.
Gotowe!

Większego dziadostwa niż Biały oleander dawno nie widziałam! Tak, wiem, takie na przykład P.s. Kocham Cię kinowe i książkowe łączy właściwie tylko tytuł, ale, jak na mój gust, nie należy tego przypadku stawiać jako wzór, gdy mówimy o tym „jak nie kręcić filmu w oparciu o powieść.

Na podstawie powyższej części tekstu wyraźnie widać, że jestem przeciwniczką Białego oleandra w wersji filmowej. Książka jest znacznie bogatsza! Jasne, zdaję sobie sprawę z faktu, iż trudno jest opowiedzieć taką historię w całości w tak krótkim czasie, ale do jasnej Anielki! Nie trzeba było jej tak szatkować!

Mimo iż książkę czyta się szybko, nie należy ona do lekkich, spokojnych czytadeł. Astrid, główna bohaterka, opowiada nam ze szczegółami, jaki los może spotkać dziecko, którego matka trafia do pudła za morderstwo. Myślę, że w tym wszystkim nie chodzi tylko o córkę pozbawioną matczynej miłości i opieki, ale o to, jak kształtują się wzajemne relacje na linii matka – córka, jak one wyglądają z perspektywy czasu i odległości, która je dzieli.

Zaborcza Ingrid nie pozwala córce rozkwitnąć, nie daje jej szansy na znalezienie szczęścia w rodzinie zastępczej. Cieszy się, gdy dziewczynka trafia do ludzi z marginesu, bo nie może znieść myśli, że na świecie jest ktoś jeszcze, komu na Astrid może zależeć.

Wszystko co Ingrid robi, mówi, wszystkie jej zasady i podejście do innych osób – pragnie zaszczepić w umyśle i sercu dziecka. Żyje w skorupie złości, wywyższa się i pragnie by jej córka była równie nieczuła i zdystansowana. Pani Magnussen wyśmiewa wszystkie przyrodnie matki, a córkę łaje za pragnienie bycia kochaną.

„Czy to nie zabawne, że nienawiść sprawia mi większą przyjemność niż miłość? Miłość jest humorzasta. Męcząca. Stawia wymagania. Miłość cię wykorzystuje, zmienia zdanie. – Oczy miała zamknięte. Paciorki wody ozdabiały jej twarz, a włosy zwisały w wodzie jak macki meduzy. – Ale teraz jest nienawiść. To jest coś, co można wykorzystać. Urzeźbić. Jest poręczna. Twarda lub miękka, zależnie od potrzeby. Jest taka kojąca. Czuję się teraz nieskończenie lepiej.”

Nie powinno więc dziwić, że mała szuka akceptacji ze zdwojoną determinacją. Chce w ten sposób udowodnić matce, że świat wcale nie jest takim bagnem, jak mówi o nim Ingrid. Próbuje odsunąć się od matki, ale nie potrafi, bo wie, że nie wszystko, co od niej usłyszała przed aresztowaniem było kłamstwem.

Widziałam dziewczęta, które dopominały się o nowe ubrania i narzekały, że nie smakuje im przygotowana przez matkę potrawa. Zawsze się za nie wstydziłam. Nie widzą, ze są swoim matkom kulami u nogi? Czy łańcuchy nie wstydzą się wobec swoich więźniów?
Ale też zazdrościłam im tego, że matki siadały na ich łóżkach i pytały o wszystko. Ja w ogóle nie interesowałam mojej matki. Często sobie myślałam, ze traktuje mnie jak pieska, którego można przywiązać pod sklepem, albo papugę noszoną na ramieniu.”

Jak więzy krwi mogą oddziaływać na wolną wolę? Co jest silniejsze: miłość do toksycznej matki, czy wola przetrwania i życia według własnych zasad?

Skomplikowana relacja między matką a córką to tylko jeden wątek tej powieści, jednak nadaje on ton pozostałym. Niesprawność systemu rodzin zastępczych, seks w miejsce miłości, prochy, wykorzystywanie dzieci do pracy, podczas gdy powinny poświęcić czas nauce to tylko część kontrowersyjnych tematów poruszanych przez Janet Fitch na kartach tej książki. Podczas czytania wydawało mi się, że jest to dramat pisany wierszem. Poetyckie porównania, opis świata, ulotność postaci – to wszystko dodatkowo wzmagało siłę, z jaką biły uczucia z kart powieści.

Komuś może się to wydać niestosowne, ale żal mi było Ingrid, która z miłości złamała wszystkie swoje zasady, a na skutek rozczarowania – stała się jeszcze bardziej wyrachowana, zimna jak lód. Samotna córka Wikingów.

piątek, 10 sierpnia 2012

pora na fantasy (rodzimej produkcji)

            Tomasz Pacyński, „Smokobójca”
Wydawnictwo Fabryka Słów, Lublin 2006 r.

Lubię, gdy pisarz bawi się opowieścią w taki sposób, że nawet skończony głupek będzie mógł odnaleźć historyczny lub literacki pierwowzór. Ale lubię też, jak nic nie jest do końca oczywiste. Kolejne punkty literat dostaje, jeśli tworzy alternatywną wersję lub bazując na czymś starym/popularnym kreuje rzeczywistość tylko na pozór podobną do oryginału.

Moje pierwsze spotkanie z twórczością Pacyńskiego było całkiem udane. Polubiłam jego lekkie pióro i szpileczki złośliwości, które wbijał w twórczość pewnego Heńka S. Poza tym – facet miał niezłe poczucie humoru (jak przystało na fantasy, nie brakowało rozbrajającej notki rubaszności), a także tak rozłożył narrację i dialogi, że jedno drugiego nie przytłaczało (co z kolei wyeliminowało u czytelnika wszelkie oznaki znudzenia i co rusz pozwalało wybuchnąć śmiechem).

Dodatkowym atutem „Smokobójcy” jest to, że czytelnik nie czuje się jak na tureckim kazaniu, ponieważ jest to zbiór opowiadań – wszystko, co niezbędne do połapania się w wydarzeniach mieści się w jednej okładce. Tak mniej więcej, bez zdradzania, w jaki sposób poluje i zarabia na życie tytułowy bohater, wygląda część pierwsza część tego tomu opowiadań.

Wygląda na to, ze wydawca chciał w jednej książce upchnąć „próbkę” całokształtu autora. Jak dla mnie – próba całkiem udana, choć nie czytałam wcześniej nic, co wyszło spod pióra Pacyńskiego.

Opowiadania z drugiej części książki nie są już taką radosną zabawą z tradycją. Należy przystopować i lekko się wyciszyć, nie warto liczyć na częste okazje do śmiechu (czy też rechotu, jak w części pierwszej). Poza kpiarskim podejściem do legend, zabobonów i klasyki literatury dostajemy opis bestii bardziej szkaradnej niż wielka latająca jaszczurka; Pacek pokazuje nam potwora z krwi i kości. Jest mrok, groza i smutek, a wszystko to podane w świetnym stylu.

Po raz kolejny okazało się, że nie należy oceniać książki po okładce. Gdyby nie znajomi, którzy polecili (i pożyczyli;)) mi „Smokobójcę”, nigdy bym po niego nie sięgnęła. Jeśli za „okładkę” twórczości Pacyńskiego uznać ten zbiór opowiadań, można śmiało powiedzieć, że nie odstrasza, tylko przyciąga, a „Dziedzictwo” i „Wspomnienie” nie pozwalają czytelnikowi o sobie zapomnieć. Moim zdaniem te dwa opowiadania są nie tylko najbardziej melancholijne, ale też najlepsze z całego zbioru.

Dla mnie – bomba. Chyba powinnam przejść się do biblioteki;)

czwartek, 2 sierpnia 2012

o tej, która goniła za rozumem

Helen Fielding, „Bridget Jones. W pogoni za rozumem”
Wydawnictwo Zysk i S-ka, Poznań 2000 r.
            
           Będąc myślami w innym świecie, trudno jest skupić się na treści czytanego tekstu. „W pogoni za rozumem” zaczynałam czytać kilka razy – jakoś nie mogłam wyłapać kontekstu, wczuć się w klimat, a najgorsze było to, że nie potrafiłam wyłapać nic zabawnego! Po kilku nieskutecznych próbach wczucia się dałam sobie spokój i czytałam dalej.

            Wyglądało na to, że nasza księżniczka znalazła swojego księcia z bajki. Otoczeni grupką znajomych żyją sobie spokojnie, ich kariery zawodowe kwitną, a życie prywatne to sam miód. Prawda okazała się okrutna – Bridget w wersji „rozważna i romantyczna” jest mniej spontaniczna, nadal ma kompleksy (nadal stara się je tuszować). Tak, panna Bridget (prawie)Darcy wydała mi się nudna. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki (można wymiennie użyć „strzały Amora”) prysł cały urok tej zakręconej trzydziestolatki.

            Na szczęście w porę do akcji wkracza Rebecca. Tak, tak, Bridget ma rywalkę! Znów musi pokazać, że jest tą jedyną, która potrafi dać szczęście Markowi. Proszone obiadki, kolacje, przyjęcia, cały ten branżowy prawniczy bełkot znów zaczyna przyprawiać ją o mdłości. Z coraz większym trudem przychodzi jej trzymać fason, a co dopiero podejmować nieustanne wysiłki, by dorównać tej flądrze, Rebecce.

            Całość dodatkowo komplikuje fakt, że nasza staruszka jest zbyt impulsywna i nie chce słuchać nieudolnych wyjaśnień Marka (tylko winny się tłumaczy, czyż nie?). Przybywa niejasnych sytuacji, wątpliwości zaczynają się piętrzyć i Bridget zaczyna widzieć i słyszeć tylko to, co potwierdza jej przypuszczenia. Sielankowy okres zakochania minął, szczęśliwa Bridget znów przemienia się w swój zakompleksiony cień. 

Tyle spolerowania, jeszcze trochę, a streszczę całą fabułę. Kto widział film, mniej więcej wie, czego się spodziewać.

Zwolennikom ścieżki „najpierw książka, później ekranizacja” powiem tak: „W pogoni za rozumem” to niezły czasoumilacz na leniwe wakacje. Lekki styl autorki nie wymusza na czytelniku wysokiego poziomu zaangażowania, historia sama się toczy, choć niektóre watki wydają się nieźle naciągane. Wstawki humorystyczne są, ale nie ma mowy, żeby powiedzieć, że II część „Dziennika…” jest przesiąknięta humorem (co nie znaczy, że nie ma okazji, by pouśmiechać się do książki).

No cóż… nie wszystkim wszystko musi się podobać, nie zawsze kontynuacja danej historii jest równie porywająca jak część poprzednia. Przeczytałam, ale chyba bardziej podobał mi się „Dziennik…”. Być może wspomnienia pierwszej części były we mnie na tyle żywe, a oczekiwania zbyt wygórowane, żeby móc się trochę pozachwycać. Czasem miałam po dziurki w nosie wywodów przyjaciółek Bridget na temat tego, jacy to faceci są nieodpowiedzialni, ślepi, głupi - o na przykład: Pamiętaj, żeby używał tej rzeczy tylko i wyłącznie do siusiania.”...

  Sama nie wiem, ta książka była jakoś mniej życiowa od swojej poprzedniczki i pewnie stąd wzięło się moje bujanie w obłokach podczas jej czytania. Możliwe też, że to co napisałam o I części było tylko nadinterpretacją.

muszę się ogarnąć

podziwiam osoby, które twierdzą, że pracę magisterską można napisać w miesiąc. z moją zeszło trochę dłużej - stąd ta długa nieobecność.

ostatnie pół roku poświęciłam przede wszystkim na czytanie  wszystkiego, co dotyczy sektora przemysłów kreatywnych. chociaż więcej zajmowało mi samo tłumaczenie tekstów, niż ich czytanie;) na szczęście - od kilku tygodni nie muszę tego robić:)

zaczynam nadrabiać zaległości - nie chodzi mi tylko o samo blogowanie, ale też o czytanie. na jedną książkę poświęciłam 2,5 miesiąca. i jednego jestem pewna: Anna Karenina czytana z doskoku nie smakuje tak jak powinna. ale to nic:) polubiłam ją, więc pewnie jeszcze do niej wrócę:)

proszę nie mieć mi za złe, jeśli w najbliższym czasie zasypię tego bloga recenzjami, opiniami, przestrogami i zachwytami - odkopałam zeszyt z notatkami i zabieram się do ich porządkowania;)

środa, 25 kwietnia 2012

Stara panna i jej rozterki


Helen Fielding, „Dziennik Bridget Jones”
Wydawnictwo Zysk i S-ka, Poznań 1998 r.

„– Jeżeli chodzi o klasykę – powiedziała Natasha ze znaczącym uśmiechem – zawsze uważałam, ze ludzie powinni dowieść, iż czytali książkę, zanim pozwoli im się obejrzeć ekranizację w telewizji.”

            Dawniej staropanieństwo było niejako ujmą na honorze nie tylko dla samej zainteresowanej, ale także dla jej rodziny. Żeby temu zapobiec, zawczasu swatano młode, niewiele o świecie wiedzące, panny z mężczyznami, którzy mieli zapewnić im dostatnie życie, pełne wygód i przyjemności. Bywało, że przyszłość, jaką rodzice owej pannie wymyślili nie zawsze pokrywała się z jej uczuciami. Inne z kolei chciały wyjść za najlepszą partię w okolicy, zwyczajnie nie wierząc w miłość lub tłumacząc sobie samym wybór dokonany przez rodziców, jako najlepsze, co mogło im się przydarzyć – pewnie miłość do ślubnego sama kiedyś przyjdzie.

            Czasy się zmieniły (na szczęście) i teraz nikt nikomu małżeństwa nie narzuca (a przynajmniej nie w naszym kręgu kulturowym). Ludzie sami decydują, czy ta druga osoba jest tą, z którą chcą spędzić resztę swojego życia. Oczywiście, jest też tak, że całe mnóstwo energii poświęcamy na znalezienie tej JEDYNEJ miłości, co często nie przynosi spodziewanych efektów (pomińmy narastającą frustrację, pogłębiające się kompleksy i inne skutki uboczne poszukiwań prowadzonych „na siłę”). Albo człowiek trafia na życiowego popaprańca, albo pantoflarza numer jeden, a książę z bajki nadal ładnie będzie wyglądać tylko w wyobraźni.

            Współczesne księżniczki nie mają łatwego życia. Pocałunek zmieni księcia w ohydną ropuchę, a żebrak okaże się wyzyskiwaczem. Może się trafić amant dezerter, który ucieknie gdzie pieprz rośnie, jak tylko spostrzeże, że jego wybranka to kobieta zaradna i zorganizowana, której sukcesy biją na głowę jego osiągnięcia.

Oczywiście, nie każda księżniczka pławi się w luksusach i jest miss każdego balu. Są też takie, którym marzy się powrót do starych, dobrych czasów – na przykład toczą walkę z własnym ciałem, byle tylko po trzydziestce móc założyć dżinsy z liceum, w których tyłek wspomnianej księżniczki nadal będzie wyglądał świetnie. Katuje się więc panna różnymi dietami, których efekty są odwrotne do spodziewanych i zamiast chudnąć – tyje w najlepsze.

Są różne sposoby na radzenie sobie z nadmiarem wagi, zmęczoną cerą, upierdliwym szefem seksoholikiem, matką przeżywającą drugą młodość już po menopauzie, notorycznym brakiem sukcesów zawodowych i chronicznym byciem singlem z przymusu.

Kobieta niezależna, za jaką Bridget chciałaby uchodzić, pociechy i pomocy szuka w:
- papierosach (które postanowiła rzucić, jednak długofalowych efektów brak),
- winie i innych napojach procentowych (kac to doskonała okazja, żeby danego dnia nic nie wypić),
- poradnikach (jak być perfekcyjną panią domu z Wenus, która nie pije, nie pali, z każdym potrafi porozmawiać, jest oczytana i zorganizowana, panuje nad swoimi emocjami i nie dopuszcza do siebie popaprańców),
- przyjaciołach (ci najwierniejsi podnoszą ją na duchu po zderzeniu z kolejnym popaprańcem, który ośmielił się złamać jej serce; nota bene – przy lampce albo dwóch, ewentualnie butelce, wina).

Uwielbiam tę powieść! Nie tylko za rozbrajające poczucie humoru autorki, czy barwną paletę charakterów (i charakterków) postaci, jakie udało jej się wykreować na stronach tej niewielkiej książki, ale głównie za trafne naszkicowanie portretu współczesnej kobiety.

            Prawdą jest, że na to, jacy jesteśmy, ma wpływ nasze otoczenie i role, jakie próbują przypisać nam inni. Albo się temu poddamy – jak zdechłe ryby w rzece – albo podniesiemy rękawicę rzuconą przez los i będziemy żyć tak, jak sami tego chcemy.

„Odchudzając się od tylu lat, kompletnie wyparłam ze świadomości koncepcję, że kalorie mogą być potrzebne do życia. Dotarłam do punktu, w którym uważam, że ideałem odżywiania jest ścisły post i że ludzie jedzą wyłącznie dlatego, że są łakomi i nie potrafią się powstrzymać.”

            Jeśli ktoś po obejrzeniu filmu stwierdził, że „Dziennik Bridget Jones” to kolejna miałka historia o miłości ujęta w ramy „komedii romantycznej”, niewiele się pomylił. W filmie pominięto lwią część rozterek, przygód i przemyśleń bohaterki! Z książkowego pierwowzoru wyciągnięto zakompleksioną trzydziestoletnią pannę i dwóch potencjalnych kandydatów do jej ręki, okraszono całość lukrem i odrobiną goryczy, a na koniec rzucono masowemu odbiorcy na pożarcie. Tak się kręci „adaptacje”.

            Pomarudziłam, ponarzekałam, swoje zdanie wyraziłam – na koniec chciałabym zachęcić do przeczytania „Dziennika Bridget Jones” przede wszystkim tych, którzy obejrzeli film i nie czytali książki, a gadają, jaka to ta Bridget jest płytka i potrzepana. Może będą miło zaskoczeni, tym, co oferuje książka. Być może nie jest to studium przypadku, ale myślę, że jest to świetny obraz kobiety współczesnej – matki, żony, singielki, (prawie)rozwódki, czy zakochanej kobiety sukcesu – i wyzwań, jakie stawia przed nią świat. Przyjemnej lektury!

poniedziałek, 23 kwietnia 2012

ignorancja?

szalenie pesymistyczne, zwłaszcza biorąc pod uwagę dzisiejsze Święto:
mimo wszystko - wszystkiego drukowanego!:)

poniedziałek, 2 kwietnia 2012

Filozofia odwlekania

Robert Menasse, „Błogosławione czasy, kruchy świat”
Wydawnictwo: Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2002 r.

            2,99 zł. Tyle dałam za książkę, którą czytałam ponad dwa tygodnie. I tylko w środkach komunikacji miejskiej (jakoś nie pasowała mi na lekturę do poduszki:P). Czy było warto? Sama nie wiem.

Judith i Leo – dwoje ludzi zależnych od siebie nawzajem. Tak przynajmniej myśli Leo. On pisze pracę doktorską o filozofii Hegla, dziewczynę traktuje jak swoja muzę. Tylko… do czego Judith potrzebuje Lea? Nie jest jej mentorem, bywa, że sama jego obecność ją drażni. Jako kochankowie też się nie dopasowali. Ona jest pełna życia i nie wierzy, że świat można wyjaśnić za pomocą jednej książki; uwielbia palić w łóżku. On Hegla uczynił swoim bożkiem, a jej nawyków i nałogów nie toleruje. Poznali się w Wiedniu, choć przez lata mieszkali w Sao Paulo nie wiedząc o swoim istnieniu. Ich rodziny opuściły Austrię uciekając przed hitlerowcami. Właściwie – tych dwoje łączy tylko żydowskie pochodzenie i wspomnienia z Sao Paulo.

            Judith to silna, świadoma własnej historii i implikacjami, które z niej płyną kobieta. Jest młoda, niezależna. Nie ma ściśle określonego celu w życiu. Wie tylko, że sen, te chwile, gdy traci świadomość otaczającego świata, to namiastka śmierci. Z obawy przed naciągającym końcem prawie wcale nie sypia. Nie jest ślepa jak Leo – wie, czym mogą skończyć się antyżydowskie wystąpienia jednego z profesorów wiedeńskiej uczelni wyższej. Nie boi się pójść na publiczną manifestację w obronie swoich praw i racji. Nie pozwala sobie na trwanie w bezruchu.

„Była to stara samba, jedna z ulubionych płyt Judith, którą teraz puściła w domu, kiedy już nalała sobie kieliszek wódki i zapaliła papierosa. Nawet gdy była bardzo zmęczona, nie mogła od razu iść do łóżka, zawsze musiała pozwolić ulecieć ostatnim wrażeniom i myślom albo je spłukać, poczekać aż stanie się zupełnie pusta i znowu niewinna, niczym ekran kinowy po skończeniu filmu, gdy już zniknie ostatni z końcowych napisów i wyłączą projektor; dopiero wtedy mogła zamknąć oczy.”

            Leo wierzy, że może zbawić świat. Myśli, że jego dzieło jest nośnikiem rewolucji. Nudzi go malarstwo, nie rozumie sztuki, złości nikotynowy nałóg Judith, i to, że dziewczyna w towarzystwie nie zwraca na niego uwagi. Co więcej: uzurpuje sobie prawo do zagadywania JEGO słuchaczy, odciąga uwagę JEGO uczniów od filozofii końca czasów. Zupełnie tak, jakby nie chciała by JEGO DZIEŁO omawiane i kontemplowane; czasem wydaje mu się, że towarzyszka wcale mu nie kibicuje, tylko, przeciwnie, krytykuje każde jego posunięcie, każde słowo. A przecież uczynił ją swoją muzą! Są jak ogień i woda.

„Myśli nie bolały. To, że bolała go głowa, było czystym przypadkiem. Wódka. Pożądanie Judith. Jak banalna jest żądza. Pożądanie alkoholu i nikotyny przez Judith. Banalne. Powoduje ból. To samo życie. Czysty przypadek. Życie jest niczym, dzieło jest wszystkim, życie jest zwykłym przypadkiem, a dzieło koniecznością samą w sobie.”

            Chyba każdy potrzebuje odpowiedniego nastroju i warunków żeby się skupić. Czasem sprzątanie mieszkania to wstęp do pracy – oczyszczając atmosferę, zaprowadzając ład w otoczeniu staramy się przygotować do konkretniejszych działań. Bywa jednak i tak, że tego typu czynności wykonujemy tylko by odwlec w czasie to, co i tak zrobić musimy. Taka trochę sztuka dla sztuki, bez głębszego sensu. Postępowanie Lea należy do tej drugiej grupy. Ile to razy sam przed sobą się usprawiedliwiał – to mu zapach powietrza przeszkadza, to zwala całą winę na ciasnotę, światło, meble, zawalone sprawy, które były „na wczoraj”… wszystko mu przeszkadza! Czasem myśli o matce, której chłód i wyniosłość traktuje jak główne źródło swoich porażek lub o ojcu, który nie potrafił stanowczo sprzeciwić się żonie, ale był pewien, że ich syn musi studiować, a oni powinni dołożyć starać, by mu to umożliwić (przynajmniej do czasu ukończenia dysertacji). Na nieszczęście Lea poczciwy tatuś zmarł przedwcześnie, nie zostawiając żadnych pieniędzy na jego dalszą pracę naukową. Dodatkowo sprawę skomplikowały niedomknięte interesy pana Singera w Sao Paulo. Leo znienawidził matkę, która zmusiła go do wyjazdu i, tym samym, przeszkodziła w tworzeniu dzieła wszech czasów.

            Patrząc na sprawę z filozoficznego punktu widzenia: co się odwlecze, to nie uciecze. Wszystko to, czego nie zrobiliśmy czy nie powiedzieliśmy dopadnie nas (prędzej czy później, ale jednak). Leo postanowił, że będzie pisać dalej, mając za przewodnika tylko jedną książkę Hegla.

            „Błogosławione czasy…” to filozoficzna rozprawa o odwlekaniu, zostawianiu wszystkiego na później. Leo ciągle mówi o swojej nieistniejącej książce, uskarża się na całą masę przeciwności losu, ale nie zauważa, że powinien przejść od słów do czynów. Nie jest świadomy, że źródło jego niepowodzeń tkwi w nim samym. Wielokrotnie odtrąca (wiecznie czymś zajętą) Judith po to, by do niej wracać. Z nią mu źle, bez niej też nie lepiej. 

            Na przestrzeni lat staje się bardziej zgorzchniały i coraz bardziej zapatrzony w siebie. Pragnie mieć u stóp cały świat, a nie potrafi zapanować nad własnym czasem i poradzić sobie z najprostszymi sprawami. Jak dla mnie Leo to człowiek zupełnie pozbawiony zalet, pusty w środku i ślepo wpatrzony we własne odbicie w lustrze, jakby to tam, a nie tu była rzeczywistość (swoją drogą, o lustrze, jego symbolice i interpretacji można się w „Błogosławionych czasach…” naczytać do bólu). Wszystkie aluzje i docinki Judith zbywa warknięciem, nawet nie zastanawia się, czy dziewczyna nie ma racji.

            Czy Judith go kocha? Nie wydaje mi się. Może na początku ich znajomości coś w niej kiełkowało, jednak ziarno nie padło na podatny grunt. Za to on jest przekonany, że tylko ją kocha. Dziewczyna jest zupełnie pewna, że wie, dlaczego dysertacja cały czas jest w powijakach: Leo nie pisze, bo się do tego nie nadaje. Jest zbyt słaby, żeby przelać własne teorie na papier.

„Absolutne uczucie czyni człowieka niemym, podobnie jak absolutna nicość: śmierć. Bezgraniczne szczęście i bezgraniczny ból nie dadzą się w żaden sposób opisać. (…) Judith była o tym przekonana. Dlatego mogła jeszcze tylko czytać literaturę mówiącą o klęsce, a nie o spełnieniu.”

            Tę książkę czytało mi się żmudnie do czasu, aż się nie przyzwyczaiłam specyficznego stylu i języka, jakim została napisana. Po pierwsze: przygniotły mnie filozoficzne wywody, po drugie – właśnie z powodu formy. Nie jest to zwyczajna powieść z podziałem na rozdziały i jasno zaznaczonymi dialogami. Wszystko to płynie niczym niekończący się monolog, z okazjonalnym dopuszczeniem do głosu drugiej osoby. Książka jest pełna bardzo długich, złożonych zdań, co nie ułatwiało jej ratalnego czytania i automatycznego zrozumienia bez skupienia całej uwagi na tekście. Poza tym – nie było w niej wydzielonych granic między zwyczajnym biegiem życia, a wydarzeniami przełomowymi. Tylko czy w życiu głównego bohatera były jakieś wydarzenia, które nim wyraźnie i na długo wstrząsnęły? I tu dochodzimy do sedna: wszystkie piękne słowa, zabiegi językowe, jakich użył autor sprowadzają się do pokazania istoty jednej z prawd znanych ludzkości od wieków. Marne, puste, przegadane życie jest monotonne i nawet to, co dla innych jest istotnym faktem, dla osoby niezaangażowanej w życie, będącej samej sobie bogiem, nie ma większego znaczenia.
Skupianie się na tym, co nieosiągalne bez nakładu wytężonej pracy prowadzi tylko do większej frustracji. Gdzie tu czas na miłość, przyjaźń, przyjemności? Nie szanując własnego czasu, tkwiąc w stagnacji, możemy przegapić życie.

piątek, 16 marca 2012

Wiktoriański Kopciuszek

Charlotte Brontë, „Dziwne losy Jane Eyre”
Wydawnictwo Prószyński i S – ka, Warszawa 2002 r.

W Gateshead Hall
żyje Kopciuszek. Tak naprawdę ma na imię Jane. Jej kontakty z wujenką i kuzynostwem ograniczają się w zasadzie do: przynieś, podaj, pozamiataj, nie dotykaj!
Jane mieszka u wujenki od dawna. Na łożu śmierci, w czerwonym pokoju (jednym z późniejszych więzień Jane), wuj dziewczynki zobowiązał swoją ślubną do opieki nad dziewczynką. Miała ją traktować na równi z ich dziećmi. Co prawda – przysięga złożona pod przymusem jest nieważna, ale zwykła przyzwoitość nakazuje, by zapewnić dziecku godziwy byt. Im Jane była starsza (i wygadana, żeby nie powiedzieć pyskata), tym większym stawała się popychadłem. Jest sierotą, nie odziedziczyła żadnego majątku, więc jej miejsce jest przy służbie! Żeby nie było zbyt nudno, żeby nie tworzyć kolejnej wersji Kopciuszka autorka stworzyła małą damę, ale z buntowniczą duszą. Mimo swojego młodziutkiego wieku Jane wie, że bez pieniędzy nie ma co liczyć na szczęśliwą przyszłość u boku zamożnego męża. Wie również, że utracona pozycja społeczna nie może sprawić, że ludzie będą nią gardzić. Z biegiem lat pazurki pokazuje coraz częściej i nie pozwala na pomiatanie swoją osobą. To zleje „kochanego” kuzyna, to powie mu do słuchu. Innym razem „podkradnie” z domowej biblioteczki książkę z obrazkami – przecież coś o świecie wiedzieć musi. Przemądrzała z niej smarkula, która uwielbia doprowadzać ciotkę do szału – przynajmniej tak twierdzi owa ciotka. Tak naprawdę 10 lat w Gateshead Hall to piekło dla dziewczynki, która psoci nie ze złości, tylko z potrzeby bycia zauważoną i kochaną.

Lowood
nie jest dla bohaterki szczytem marzeń o wolności, ale lepsze takie zesłanie, niż dalsze duszenie się w murach ciotczynej posiadłości.
            Sztywne, szare, o wiele za cienkie sukienki, małe i wiecznie przypalone porcje owsianki, zimne sale do nauki i wychłodzone sypialnie, niemal więzienna dyscyplina. Przerost formy nad treścią. Szkoła z internatem, do której ciotka wysłała dziewczynkę to raczej chrześcijańska kolonia karna, a nie miejsce nauki dla dziewcząt z biednych rodzin. Tak przynajmniej zdaje się widzieć to miejsce większość wychowanek placówki. Tylko jedne są za głupie, a inne za mądre, by skarżyć się na swój los.
            Dla Jane pobyt w Lowood to 6 lat codziennej walki o siebie samą, konieczność każdorazowego udowadniania własnej wartości – przed otoczeniem i sumieniem. Przez te lata codziennie marzyła o lepszym jutrze, wkładają całe serce w naukę – byle tylko podnieść własne kwalifikacje, by móc stamtąd odejść jako kobieta wykształcona, niezależna od nikogo. W Lowood zaprzyjaźnia się z Helenką, uczy się miłości do Boga i człowieka. To tam płacze po stracie bratniej duszy.
            Dzięki pannie Temple, wzorowi cnót wszelakich, Jane decyduje się na pozostanie w Lowood jeszcze przez jakiś czas. Przyjmuje posadę nauczycielki, ale to też nie daje jej pełnej satysfakcji.

Thornfield Hall
to spora posiadłość oddalona od siedlisk ludzkich, z wieloma niewykorzystanymi komnatami i nowe mieszkanie Jane. Trafia tam jako guwernantka małej, szczebiotliwej Francuzeczki. Adelka staje się oczkiem w głowie Jane, która za punkt honoru postawiła sobie odpowiednie wyedukowanie dziewczynki i wpojenie właściwych damie manier. Oczywiście, każdy dom musi mieć właściciela – ten należy do Edwarda Rochestera, człowieka z trochę tajemniczą przeszłością. Honor i dobre wychowanie nie pozwalają Jane spoufalać się z panem domu (ani myszkować po Thornfield), co z kolei stanowi dla Rochestera wystarczającą zachętę do zwiększania wysiłków, by rozkochać w sobie młodziutką jeszcze Jane.
            Tytułowa bohaterka jest bezustannie przez coś krępowana. Najpierw wujenka i jej paskudne dzieci odmawiają jej godnego życia.  W szkole musi pielęgnować swoją wiarę – nie tylko w Boga (jak każda dobrze wychowana kobieta tamtej epoki), ale też we własne możliwości. Jako guwernantka musi poskromić swoje emancypacyjne zapędy, na rzecz dobra Adelki i własnych planów na przyszłość. Zachowanie chlebodawcy nie ułatwia jej zadania.
            Co prawda dziewczyna dała się usidlić miłości, ale wrodzona duma, takt i chrześcijańskie wychowanie nie pozwalają jej pławić się w szczęściu kosztem czyjejś krzywdy i plamy na własnym honorze.

Żywot kobiety wyzwolonej
teoretycznie. Jane zna tylko jeden sposób, by rozprawić się z problemami: zmiana miejsca zamieszkania. Jasne, zmiana klimatu chorowitemu człowiekowi może przynieść ulgę, jednak nie powinno się wtedy przenosić w okolice piekła, a właśnie taki los (po raz kolejny) przypadł tej kobiecie w udziale. Niby wszystko ładnie – pięknie, ma pracę, praktycznie sama prowadzi wiejską szkołę, realizuje swoje marzenia, ale. Musiała trafić na kolejnego amanta. Poprzedni chciał dzięki niej odżyć, przepędzić duchy przeszłości, nie bacząc na jej pragnienia. Ten nowy, zapalony misjonarz, potrzebuje prywatnej praczki i kucharki, a nie żony, która będzie mu dorównywać pod względem intelektu.

Pięć.
Tyle razy Jane odchodzi z miejsc, w których pętla zaciska się wokół jej szyi. Z prądem płyną tylko zdechłe ryby, a ona żyje i wie, czego chce od życia, więc nie poddaje się rzece.

Warstwa romantyczna
jest zwyczajna – on ją kocha, ona jego, życie płata im figle, podstawy uczucia chwieją się jak domek z kart, zaprawę murarską pozbawiono jednego składnika. Nie będę się nad tym wątkiem rozwodzić (nie dziś:P), bo każdy wie, jak się losy Jane i Edwarda potoczyły.

Nie ma róży bez kolców
Po książkę sięgnęłam nie dla romansu, ani też nie szukałam przeciwwagi dla Emmy czy Pani Dalloway. Jedyny powód to Wichrowe Wzgórza. Byłam zwyczajnie ciekawa, jak bardzo różnią się książki dwóch sióstr. Spór chwilowo pozostał nierozstrzygnięty, ponieważ… zatęskniłam za tą drugą książką. Wygląda na to, że tamtejsze duchy bardziej przyciągają moją uwagę, niż chichot dobiegający gdzieś z górnych pięter Thornfield Hall. Zbyt racjonalnie wytłumaczono te zjawiska, które stanowiły ostry cierń w historii posiadłości, a róża kolce mieć powinna jak najdłużej.

Wątek autobiograficzny
(o którym dowiedziałam się już po przeczytaniu „Dziwnych losów Jane Eyre”) jest dla mnie, na chwilę obecną, jedynym powodem, żeby znów sięgnąć po tą książkę. Co jednocześnie nie oznacza, że prefeministyczne hasła i pragnienie bycia równą mężczyźnie nie są ważnym wątkiem powieści.
W tej książce mamy wszystkiego po trochu: miłość, cierpienie, tłumiona kobiecość, aspekt nierówności społecznych (Jane, mimo kompletnego braku funduszy wydaje się odczuwać pewnego rodzaju przewagę nad ludźmi niższego stanu, co trochę mnie złościło), feminizm, mroczne tajemnice. Tak, lubię literaturę kobiecą w takim wydaniu.