piątek, 24 sierpnia 2012

biały oleander


Janet Fitch, „Biały oleander”
Wydawnictwo Świat książki, Warszawa 2003 r.

Jak odebrać książce całą magię? To bardzo proste:
1.      Weź niezłą książkę (jeśli jest to debiut danego autora, możesz zyskać dodatkowe plusy).
2.      Historię, która toczy się przez kilka lat upchnij w +/- dwóch godzinach, a żeby tego dokonać:
a)      wyrzuć kilku ważnych bohaterów,
b)      skróć odstępy między kolejnymi wydarzeniami,
c)      zmień fabułę (nawet drobne zmiany wystarczą, byś osiągnął zamierzony cel).
3.      Zrób z poetki artystkę bardziej nawiedzoną – a co! – to Twój film, sam możesz kształtować bohaterów, czyż nie?
4.      Skoro już pobawiłeś się czasem i charakterem poszczególnych osób – pora na miejsca. Lepiej, jeśli cała historia toczy się w USA. Przynajmniej nie będziesz musiał wyjaśniać, że Europa to kontynent, a nie kraj, a Berlin to nie sam Mur, tylko stolica pewnego państwa.
Gotowe!

Większego dziadostwa niż Biały oleander dawno nie widziałam! Tak, wiem, takie na przykład P.s. Kocham Cię kinowe i książkowe łączy właściwie tylko tytuł, ale, jak na mój gust, nie należy tego przypadku stawiać jako wzór, gdy mówimy o tym „jak nie kręcić filmu w oparciu o powieść.

Na podstawie powyższej części tekstu wyraźnie widać, że jestem przeciwniczką Białego oleandra w wersji filmowej. Książka jest znacznie bogatsza! Jasne, zdaję sobie sprawę z faktu, iż trudno jest opowiedzieć taką historię w całości w tak krótkim czasie, ale do jasnej Anielki! Nie trzeba było jej tak szatkować!

Mimo iż książkę czyta się szybko, nie należy ona do lekkich, spokojnych czytadeł. Astrid, główna bohaterka, opowiada nam ze szczegółami, jaki los może spotkać dziecko, którego matka trafia do pudła za morderstwo. Myślę, że w tym wszystkim nie chodzi tylko o córkę pozbawioną matczynej miłości i opieki, ale o to, jak kształtują się wzajemne relacje na linii matka – córka, jak one wyglądają z perspektywy czasu i odległości, która je dzieli.

Zaborcza Ingrid nie pozwala córce rozkwitnąć, nie daje jej szansy na znalezienie szczęścia w rodzinie zastępczej. Cieszy się, gdy dziewczynka trafia do ludzi z marginesu, bo nie może znieść myśli, że na świecie jest ktoś jeszcze, komu na Astrid może zależeć.

Wszystko co Ingrid robi, mówi, wszystkie jej zasady i podejście do innych osób – pragnie zaszczepić w umyśle i sercu dziecka. Żyje w skorupie złości, wywyższa się i pragnie by jej córka była równie nieczuła i zdystansowana. Pani Magnussen wyśmiewa wszystkie przyrodnie matki, a córkę łaje za pragnienie bycia kochaną.

„Czy to nie zabawne, że nienawiść sprawia mi większą przyjemność niż miłość? Miłość jest humorzasta. Męcząca. Stawia wymagania. Miłość cię wykorzystuje, zmienia zdanie. – Oczy miała zamknięte. Paciorki wody ozdabiały jej twarz, a włosy zwisały w wodzie jak macki meduzy. – Ale teraz jest nienawiść. To jest coś, co można wykorzystać. Urzeźbić. Jest poręczna. Twarda lub miękka, zależnie od potrzeby. Jest taka kojąca. Czuję się teraz nieskończenie lepiej.”

Nie powinno więc dziwić, że mała szuka akceptacji ze zdwojoną determinacją. Chce w ten sposób udowodnić matce, że świat wcale nie jest takim bagnem, jak mówi o nim Ingrid. Próbuje odsunąć się od matki, ale nie potrafi, bo wie, że nie wszystko, co od niej usłyszała przed aresztowaniem było kłamstwem.

Widziałam dziewczęta, które dopominały się o nowe ubrania i narzekały, że nie smakuje im przygotowana przez matkę potrawa. Zawsze się za nie wstydziłam. Nie widzą, ze są swoim matkom kulami u nogi? Czy łańcuchy nie wstydzą się wobec swoich więźniów?
Ale też zazdrościłam im tego, że matki siadały na ich łóżkach i pytały o wszystko. Ja w ogóle nie interesowałam mojej matki. Często sobie myślałam, ze traktuje mnie jak pieska, którego można przywiązać pod sklepem, albo papugę noszoną na ramieniu.”

Jak więzy krwi mogą oddziaływać na wolną wolę? Co jest silniejsze: miłość do toksycznej matki, czy wola przetrwania i życia według własnych zasad?

Skomplikowana relacja między matką a córką to tylko jeden wątek tej powieści, jednak nadaje on ton pozostałym. Niesprawność systemu rodzin zastępczych, seks w miejsce miłości, prochy, wykorzystywanie dzieci do pracy, podczas gdy powinny poświęcić czas nauce to tylko część kontrowersyjnych tematów poruszanych przez Janet Fitch na kartach tej książki. Podczas czytania wydawało mi się, że jest to dramat pisany wierszem. Poetyckie porównania, opis świata, ulotność postaci – to wszystko dodatkowo wzmagało siłę, z jaką biły uczucia z kart powieści.

Komuś może się to wydać niestosowne, ale żal mi było Ingrid, która z miłości złamała wszystkie swoje zasady, a na skutek rozczarowania – stała się jeszcze bardziej wyrachowana, zimna jak lód. Samotna córka Wikingów.

piątek, 10 sierpnia 2012

pora na fantasy (rodzimej produkcji)

            Tomasz Pacyński, „Smokobójca”
Wydawnictwo Fabryka Słów, Lublin 2006 r.

Lubię, gdy pisarz bawi się opowieścią w taki sposób, że nawet skończony głupek będzie mógł odnaleźć historyczny lub literacki pierwowzór. Ale lubię też, jak nic nie jest do końca oczywiste. Kolejne punkty literat dostaje, jeśli tworzy alternatywną wersję lub bazując na czymś starym/popularnym kreuje rzeczywistość tylko na pozór podobną do oryginału.

Moje pierwsze spotkanie z twórczością Pacyńskiego było całkiem udane. Polubiłam jego lekkie pióro i szpileczki złośliwości, które wbijał w twórczość pewnego Heńka S. Poza tym – facet miał niezłe poczucie humoru (jak przystało na fantasy, nie brakowało rozbrajającej notki rubaszności), a także tak rozłożył narrację i dialogi, że jedno drugiego nie przytłaczało (co z kolei wyeliminowało u czytelnika wszelkie oznaki znudzenia i co rusz pozwalało wybuchnąć śmiechem).

Dodatkowym atutem „Smokobójcy” jest to, że czytelnik nie czuje się jak na tureckim kazaniu, ponieważ jest to zbiór opowiadań – wszystko, co niezbędne do połapania się w wydarzeniach mieści się w jednej okładce. Tak mniej więcej, bez zdradzania, w jaki sposób poluje i zarabia na życie tytułowy bohater, wygląda część pierwsza część tego tomu opowiadań.

Wygląda na to, ze wydawca chciał w jednej książce upchnąć „próbkę” całokształtu autora. Jak dla mnie – próba całkiem udana, choć nie czytałam wcześniej nic, co wyszło spod pióra Pacyńskiego.

Opowiadania z drugiej części książki nie są już taką radosną zabawą z tradycją. Należy przystopować i lekko się wyciszyć, nie warto liczyć na częste okazje do śmiechu (czy też rechotu, jak w części pierwszej). Poza kpiarskim podejściem do legend, zabobonów i klasyki literatury dostajemy opis bestii bardziej szkaradnej niż wielka latająca jaszczurka; Pacek pokazuje nam potwora z krwi i kości. Jest mrok, groza i smutek, a wszystko to podane w świetnym stylu.

Po raz kolejny okazało się, że nie należy oceniać książki po okładce. Gdyby nie znajomi, którzy polecili (i pożyczyli;)) mi „Smokobójcę”, nigdy bym po niego nie sięgnęła. Jeśli za „okładkę” twórczości Pacyńskiego uznać ten zbiór opowiadań, można śmiało powiedzieć, że nie odstrasza, tylko przyciąga, a „Dziedzictwo” i „Wspomnienie” nie pozwalają czytelnikowi o sobie zapomnieć. Moim zdaniem te dwa opowiadania są nie tylko najbardziej melancholijne, ale też najlepsze z całego zbioru.

Dla mnie – bomba. Chyba powinnam przejść się do biblioteki;)

czwartek, 2 sierpnia 2012

o tej, która goniła za rozumem

Helen Fielding, „Bridget Jones. W pogoni za rozumem”
Wydawnictwo Zysk i S-ka, Poznań 2000 r.
            
           Będąc myślami w innym świecie, trudno jest skupić się na treści czytanego tekstu. „W pogoni za rozumem” zaczynałam czytać kilka razy – jakoś nie mogłam wyłapać kontekstu, wczuć się w klimat, a najgorsze było to, że nie potrafiłam wyłapać nic zabawnego! Po kilku nieskutecznych próbach wczucia się dałam sobie spokój i czytałam dalej.

            Wyglądało na to, że nasza księżniczka znalazła swojego księcia z bajki. Otoczeni grupką znajomych żyją sobie spokojnie, ich kariery zawodowe kwitną, a życie prywatne to sam miód. Prawda okazała się okrutna – Bridget w wersji „rozważna i romantyczna” jest mniej spontaniczna, nadal ma kompleksy (nadal stara się je tuszować). Tak, panna Bridget (prawie)Darcy wydała mi się nudna. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki (można wymiennie użyć „strzały Amora”) prysł cały urok tej zakręconej trzydziestolatki.

            Na szczęście w porę do akcji wkracza Rebecca. Tak, tak, Bridget ma rywalkę! Znów musi pokazać, że jest tą jedyną, która potrafi dać szczęście Markowi. Proszone obiadki, kolacje, przyjęcia, cały ten branżowy prawniczy bełkot znów zaczyna przyprawiać ją o mdłości. Z coraz większym trudem przychodzi jej trzymać fason, a co dopiero podejmować nieustanne wysiłki, by dorównać tej flądrze, Rebecce.

            Całość dodatkowo komplikuje fakt, że nasza staruszka jest zbyt impulsywna i nie chce słuchać nieudolnych wyjaśnień Marka (tylko winny się tłumaczy, czyż nie?). Przybywa niejasnych sytuacji, wątpliwości zaczynają się piętrzyć i Bridget zaczyna widzieć i słyszeć tylko to, co potwierdza jej przypuszczenia. Sielankowy okres zakochania minął, szczęśliwa Bridget znów przemienia się w swój zakompleksiony cień. 

Tyle spolerowania, jeszcze trochę, a streszczę całą fabułę. Kto widział film, mniej więcej wie, czego się spodziewać.

Zwolennikom ścieżki „najpierw książka, później ekranizacja” powiem tak: „W pogoni za rozumem” to niezły czasoumilacz na leniwe wakacje. Lekki styl autorki nie wymusza na czytelniku wysokiego poziomu zaangażowania, historia sama się toczy, choć niektóre watki wydają się nieźle naciągane. Wstawki humorystyczne są, ale nie ma mowy, żeby powiedzieć, że II część „Dziennika…” jest przesiąknięta humorem (co nie znaczy, że nie ma okazji, by pouśmiechać się do książki).

No cóż… nie wszystkim wszystko musi się podobać, nie zawsze kontynuacja danej historii jest równie porywająca jak część poprzednia. Przeczytałam, ale chyba bardziej podobał mi się „Dziennik…”. Być może wspomnienia pierwszej części były we mnie na tyle żywe, a oczekiwania zbyt wygórowane, żeby móc się trochę pozachwycać. Czasem miałam po dziurki w nosie wywodów przyjaciółek Bridget na temat tego, jacy to faceci są nieodpowiedzialni, ślepi, głupi - o na przykład: Pamiętaj, żeby używał tej rzeczy tylko i wyłącznie do siusiania.”...

  Sama nie wiem, ta książka była jakoś mniej życiowa od swojej poprzedniczki i pewnie stąd wzięło się moje bujanie w obłokach podczas jej czytania. Możliwe też, że to co napisałam o I części było tylko nadinterpretacją.

muszę się ogarnąć

podziwiam osoby, które twierdzą, że pracę magisterską można napisać w miesiąc. z moją zeszło trochę dłużej - stąd ta długa nieobecność.

ostatnie pół roku poświęciłam przede wszystkim na czytanie  wszystkiego, co dotyczy sektora przemysłów kreatywnych. chociaż więcej zajmowało mi samo tłumaczenie tekstów, niż ich czytanie;) na szczęście - od kilku tygodni nie muszę tego robić:)

zaczynam nadrabiać zaległości - nie chodzi mi tylko o samo blogowanie, ale też o czytanie. na jedną książkę poświęciłam 2,5 miesiąca. i jednego jestem pewna: Anna Karenina czytana z doskoku nie smakuje tak jak powinna. ale to nic:) polubiłam ją, więc pewnie jeszcze do niej wrócę:)

proszę nie mieć mi za złe, jeśli w najbliższym czasie zasypię tego bloga recenzjami, opiniami, przestrogami i zachwytami - odkopałam zeszyt z notatkami i zabieram się do ich porządkowania;)