piątek, 21 października 2011

lektury z podstawówki, czyli jak polubiłam czytanie


lata świetlne minęły od czasu, gdy czytanie lektur było dla mnie mordęgą. w pierwszych latach szkolnych nie miałam najmniejszej ochoty na czytanie. jakoś tego nie lubiłam. na szczęście pojawili się w moim życiu ludzie, którzy wyplenili ze mnie nastawienie antyksiążkowe;)

pierwsza była Renia. w głowie mi się nie mieściło, żeby siedzieć w wakacje w domu i czytać! wolałam mieć pozdzierane łokcie i kolana, budować w piaskownicy zagrody dla zwierząt i łazić po drzewach, niż siedzieć spokojnie i czytać. do dziś nie wiem (nie pamiętam?), jak do tego doszło, że zaczęłam czytać z własnej woli. i nie tylko lektury, ale też książki nadprogramowe;) może przyczyna leżała w wyjątkowości jej hobby, a może w moim dążeniu do bycia choć trochę inną od reszty klasy, będąc jednocześnie podobną do kogoś wyjątkowego – nie potrafię jednoznacznie tego stwierdzić. jednak zanim polubiłam czytanie, migałam się jak tylko potrafiłam;)

później były wspaniałe polonistki, które nie tylko kazały czytać obowiązkowe lektury, ale także, a może przede wszystkim, potrafiły zachęcić do sięgania po inne książki.

pamiętam, że pierwsza książka, której nie doczytałam to "Dzieci z Bullerbyn" (na szczęście:P się rozchorowałam i ominęło mnie jej omawianie;)). z pełną premedytacją czytałam co drugą stronę "W pustyni i w puszczy", ale tylko do czasu, aż akcja się nie rozwinęła;) później była "Ania z Zielonego Wzgórza" – podchodziłam do tej książki już 4 razy, ale ciągle nie udało mi się wczuć w tamtejszy klimat. "Krzyżaków" spotkał jeszcze gorszy los niż przygody Nel i Stasia - przyrodę wolałam podziwiać na żywo, a nie wyobrażać ją sobie, zdarzyło mi się omijać nie tylko akapity czy strony, omijałam niektóre rozdziały. więcej szkolnych przewinień nie pamiętam:)

poza klęskami były też sukcesy - jako pierwsza (Renia skończyła dzień później:)) w klasie przeczytałam "Kajtka", "O psie który jeździł koleją", "Awanturę o Basię". z perspektywy czasu stwierdzam, że były to najpiękniejsze i chyba najsmutniejsze książki mojego dzieciństwa. może przesadzam, ale w pamięć wbiły mi się głównie ich smutne fragmenty. gdzieś później byli jeszcze "Chłopcy z Placu Broni" - króciutka książeczka, która porusza mnie za każdym razem, gdy do niej wracam.

nie pamiętam, w jakim wieku zapisałam się do Biblioteki Miejskiej, ale jestem pewna, że dość szybko przestały mi wystarczać zasoby z działu "dla dzieci i młodzieży". Nie żebym była dzieckiem wybitnie rozwiniętym;) po prostu część książek Krzysztofa Petka była dostępna tylko w dziale dla "dorosłych":P już wtedy wiedziałam, jakie książki nie są dla mnie – literatura dla dziewczynek wydawała mi się tak przelukrowana, tak bardzo raziła mnie dziewczęcą delikatnością i posłuszeństwem...! na mojej karcie bibliotecznej niepodzielnie królował Pan Samochodzik, Gęsia skórka, książki wspomnianego już pana Krzysztofa i inne utrzymane w podobnych klimatach;) dopiero po jakimś czasie zaczęłam buszować po regale z książkami pani Siesickiej i pani Musierowicz:) oczywiście  w późniejszym okresie nie ominęła mnie fascynacja historią Pottera (filmy widziałam chyba ze trzy, ale książki przeczytałam wszystkie:)) i zajawka na "Władcę pierścieni" (dlaczego u Tolkiena jest tak niewiele kobiet??).

teraz trochę żałuję, że uparłam się nie czytać literatury bardziej kobiecej, ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło:) myślę, że do niektórych książek (ba! niektórych gatunków literackich!) musiałam dojrzeć;) postanowiłam, że nadrobię niektóre zaległości i zabiorę się za te książki, których (z różnych względów) nie udało mi się przeczytać. na pierwszy ogień poszła pani Austen... o skutkach tego spotkania innym razem;P obiecuję sobie (co roku..), że kiedyś doczytam choć jedną książkę o rudej Ance;) czas pokaże;)

a Wy? jakie książki z dzieciństwa pamiętacie? do jakich wracacie?

czwartek, 6 października 2011

kolor Kaszmiru

            Justine Hardy, „Dom cudów”
Wydawnictwo Muza SA, Warszawa 2007 r.

Kolory – soczyste, wyraźne, wydawać by się mogło, że żyją własnym życiem, gdzieś obok przedmiotów, które zdobią. Każda garść przypraw jest nimi przesycona, intensywny kolor zapowiada niepowtarzalny smak. Dla mnie Indie zawsze były przepiękną paletą barw, która tętni życiodajną siłą. Nigdy wcześniej nie myślałam o nich inaczej jak w kategorii koloru. W wakacje przeczytałam „Dom cudów”, książkę, która przypomniała mi o istnieniu szarości i czerni.

Szary wydaje się kolorem bez wyrazu. Jakby nie miał nic do powiedzenia poza „Proszę, daj mi spokój. Jestem nijaki i dobrze mi z tym.”. Skąd się wziął? Z połączenia przeciwieństw; biel rozjaśniła czerń, czerń zbrudziła biel. Żaden z nich nie wygrał. Niemy szary skrywa tajemnicę.

Czerń nie ma dobrej sławy. Wszystko, co nie jest nam znane, wzbudza w nas lęk. Czerni nie można poznać, choć wciąga tak wielu, nic nie obiecuje w zamian. To kolor samotności, rozpaczy, strachu i śmierci.

Walka o dominację, która trwa między bielą i czernią jest niczym w porównaniu z wojną o Kaszmir, którą toczą Pakistan i Indie. W tym zamęcie, który trwa od wielu lat – czasem przygaśnie, by znów wybuchnąć ze zdwojoną siłą – żyją zwyczajni ludzie. Jedni są bogaci, inni biedni, ale wszyscy pragną tylko zakończenia konfliktu. Są przyjaźnie i miłości, jest zazdrość i nienawiść. Kiedyś przyjeżdżali turyści, dziś tylko dziennikarze spragnieni sensacji i kolejne samochody wiozące ochotników do koszar, by szkolić nowe maszyny do zabijania.

W takiej rzeczywistości żyje Gracie Singh, Brytyjka, wdowa po hinduskim arystokracie. Kobieta dość dziwna – po śmierci męża i syna nie wróciła do Anglii, tylko zamieszkała na barce przycumowanej na jeziorze Nagin. Czasem ponarzeka na pogodę, we śnie spotyka swoich zmarłych, od whisky woli gin i „to coś”. Ma osiemdziesiąt lat, jasny umysł i cięty język, którego nie pozwoli sobie związać. Bywa szczera do bólu. Z racji wieku i pozycji społecznej nie mieszka sama – przy niezastąpionej pomocy Lili i jej niemej matki, Suriyi, wiedzie stosunkowo bezpieczne i dostatnie życie na barce nazwanej „Domem cudów”. Od wielu lat przyjaźni się z Masudem Abdullahem, mężczyzną młodszym od niej, głową licznej i szanowanej rodziny. Staruszka ma niesamowity dar przekonywania, gdyż nawet takiego fanatyka religijnego jak on potrafi odciągnąć od postu. Oczywiście, nie robi tego ze złej woli; po prostu pamięta, jaki Masud był, zanim religia stała się dla niego najważniejsza. Mężczyzna jest przekonany, że to z powodu grzechów przez niego popełnionych jego nastoletni bratanek Irfan uciekł w góry, by zasilić szeregi bojowników. Kolejną ważną osobą w powieści jest Hal, dziennikarz angielski. Przyjechał do Kaszmiru, bo chce napisać artykuł o ludziach zamieszkujących sporny teren. Pragnie poznać swoją rodaczkę, która mimo wojny, odmawia powrotu do kraju. Na zaproszenie gospodyni przenosi się z hotelu do Domu cudów – ona zyskuje towarzysza i źródło nowych wieści ze świata, a on nie traci czasu na przemieszczanie się po Nagin i mieście.

Przepięknie prowadzona narracja sprawiła, że z żalem przerywałam lekturę. Każda z postaci została dopracowana w najmniejszych szczegółach, wszyscy potrafili wzbudzić we mnie jakieś emocje. Wypowiedzi przeważnie rzeczowej Gracie potrafiły być zabawne, a za moment czułam się tak, jakbym to ja, a nie Masud, zbierała od niej burę za własny, bezpodstawny upór. Lila nie była „zwykłą chłopką”, co to po angielsku potrafi tylko tyle, by przywitać  turystów. Jest kobietą z pogranicza i wie, że znajomość języka drugiej strony jest niezbędna do przeżycia, a dzięki poczciwej i stanowczej chlebodawczyni biegle posługuje się angielskim. Irfan podkochuje się w dziewczynie, jednak ta nie zwraca na niego żadnej uwagi. Suriya wszystko słyszy i rozumie, a mimo iż jest niemową doskonale potrafi dać Gracie do zrozumienia, że przesadza z ginem, że w niektórych sytuacjach nie pochwala jej zachowania. Hal dla miejscowej ludności jest atrakcją nie mniejszą niż oni sami dla niego. Wieść o tym, że zamieszkał na barce Angielki rozeszła się błyskawicznie, głównie za sprawą Guślana i innych handlarzy odwiedzających starszą panią, ale także z powodu pewnego incydentu z miejscowymi stróżami prawa. Historia miłosna, która rozwija się na kartach książki jest ukazana w sposób subtelny, jednakże czytelnik nie może przestać kibicować zakochanym. Co sprawiło, że się spotkali – przypadek czy przeznaczenie?

To, co wojna robi z ludźmi jest przerażające. Justine Hardy prawie całe swoje dziennikarskie życie związała z Kaszmirem. Pisze artykuły dla The Financial Times, The Times, Vanity Fair oraz dla  Traveler’a. W jej książce brutalna rzeczywistość okupacji przenika się z życiem ludzi znad jeziora. Sąsiedzi przestają sobie ufać, przyjaciele zrywają kontakt z powodu odmiennych poglądów religijnych. W „Domu cudów” szczęście miesza się ze smutkiem; na kartach tek powieści dramat współistnieje z pomyślnością.

Krótka historia z pierwszych stron wyjaśnia się dopiero na samym końcu i to wyjaśnienie pozwala nam spojrzeć na całą książkę z zupełnie innej, zaskakującej perspektywy. Przeszłość i teraźniejszość spotykają się w jednym miejscu, czas wypadł z właściwych torów, historia udowodniła, że kołem się toczy. Szarość dzieli się z nami swoim sekretem.

wtorek, 4 października 2011

przypatrz się raz jeszcze. co teraz widzisz?

Jodi Picoult, „Drugie spojrzenie”
Wydawnictwo Prószyński i S – ka, 2010 r.

Jeszcze do niedawna literaturę kobiecą omijałam szerokim łukiem. Sporadycznie i z ogromną rezerwą sięgałam po powieści sławnych pisarek, które pewnie zbiły fortunę na rzewnych historiach miłosnych, zawsze kończących się wyjątkowo szczęśliwie.

Sama nigdy nie sięgnęłabym po nic Picoult, ale uległam namowom pani A. i w 3 dni połknęłam dwie książki tej pisarki. Choć w poprzednim wpisie dzieliłam się swoimi odczuciami na temat „Linii życia”, to nie od niej zaczęłam czytać książki Picoult, tylko od „Drugiego spojrzenia”. Początkowo myślałam, że przeczytanie choć jednej z tych książek będzie dla mnie katorgą, ale szybko zmieniłam zdanie. Może przestanę się już rozwodzić nad moją niechęcią do literatury kobiecej/romansów/lawstorów/babskich powieści obyczajowych czy jakby jeszcze nazwać ten gatunek, który wciąga kobiety w wir wydarzeń tragicznych, po to tylko, by na końcu główna bohaterka znalazła wybawcę i żyła z nim długo i szczęśliwie. Książki Picoult nie mają w sobie nic z tych rzeczy. Są zaskakujące i niepowtarzalne.

Nie trzeba być wróżką z kryształową kulą, by zbić fortunę na utwierdzaniu ludzi  w ich przekonaniach. Pogromcy duchów, zwłaszcza ci, których telewizyjne programy biją rekordy popularności, mogą zarobić znacznie więcej, a każdy z ich „sukcesów” jest znacznie ciekawszy niż kobieta gotowa postawić tarota na wizji każdemu, pod warunkiem, że połączenie telefoniczne będzie trwać odpowiednio długo.

Ross, jest właściwie żółtodziobem w tej branży, ale gorąco pragnie spotkać ducha. Kilka razy uniknął śmierci (co wcale go nie cieszy). Podejmując się pracy w charakterze pomocnika sławnych pogromców duchów liczy tylko na jedno – że spotka ducha swojej tragicznie zmarłej dziewczyny. To z jej powodu tak pragnie śmierci lub chociaż kontaktu ze zmarłymi. Szybko jednak wycofał się z tego biznesu, bo tylko tym była praca owych pogromców. Jeśli ducha nie ma, a ktoś wierzy, że jest inaczej, to należy wszystko zorganizować tak, by duch jednak był. Jak już duch zostanie spreparowany – można go wygnać i zainkasować wynagrodzenie za kolejne porywające show. Oczywiście nie wszyscy „pogromcy” to oszuści, czasem jakieś miejsce faktycznie jest nawiedzane przez cienie z przeszłości. Niestety, Ross ciągle nie nawiązał żadnego kontaktu ze swoją ukochaną. Czuje, że musi odpocząć – od oszukiwania naiwnych, od oszukiwania siebie samego.

Dom jego siostry wydał mu się miejscem najbardziej odpowiednim, by wszystko przemyśleć po raz kolejny. Jednakże złośliwy los miał wobec niego inne plany. Na parceli, którą właściciel postanowił sprzedać, deweloper chce postawić galerię handlową. Indianie z plemienia Abenaki usiłują zablokować inwestycję, gdyż uważają, że na owej ziemi jest ich cmentarz. Kto oglądał film „Duch” pewnie pamięta, czym skończyło się wybudowanie osiedla na indiańskim cmentarzysku. Wtedy zaginęła mała dziewczynka, a w jej domu zaczęły dziać się rzeczy przerażające. U Picoult, wraz z wjazdem buldożerów na teren sporny, z nieba zaczęły sypać się płatki róż, ziemia zupełnie zamarzła (w środku upalnego lata) i koparki nie mogły się przez nią przebić.

Indianie mówili, że rozgniewano duchy ich przodków, ale deweloper wiedział swoje. Chcąc nie chcąc, Ross musiał znowu zacząć szukać duchów. Na nawiedzonej parceli spotkał tylko kobietę – ale nie ducha, kobietę z krwi i kości. Kobieta sprawia wrażenie osoby zastraszonej przez męża. No cóż, ducha nie ma, ale przynajmniej jej Ross może się wykazać i spróbować pomóc pięknej Lii. A że przy okazji się zakochuje…

Myślę, że gdyby nie to, iż w powieści pojawił się wątek kryminalny, w tym miejscu zarzuciłabym dalszą lekturę. Na szczęście wyszło na jaw kilka faktów z zamierzchłej przeszłości. Być może duch faktycznie broni spornego terenu, na którym w latach 30. ktoś zamordował żonę mężczyzny, który teraz sprzedał posesję deweloperowi. Przyznaję, zdecydowałam się doczytać tę książkę tylko dlatego, że chciałam wiedzieć, kto był mordercą.

Dzięki kilkutorowej narracji (współczesność: Ross i historia pewnej lekarki, która zajmuje się in vitro; przeszłość: lata 30. ubiegłego wieku) czytelnik zapoznaje się z przeszłymi i teraźniejszymi dziejami owej działki – cmentarza Indian i miejsca strasznej zbrodni.

Historia, która miała miejsce w latach 30. na feralnej ziemi jest przerażająca. W domu, który tam stoi mieszkało młode małżeństwo. Podczas gdy ona oczekiwała pierwszego dziecka, on wraz z teściem snuł eugeniczne plany ratowania świata. Mężczyźni ci, by uwolnić ludzkość od chorób i patologii, gotowi byli na wszystko. Mniejsze zło – pozbawić ludzi z marginesu społecznego możliwości posiadania dzieci, by nosiciele złych genów nie mogli ich dalej przekazywać. Sęk w tym, że za ów margines uważano plemię tamtejszych Indian. Te czarne karty z historii Stanów, a zwłaszcza stanu Vermont, w którym toczy się akcja powieści, zostały po wojnie zepchnięte w najdalsze obszary ludzkiej pamięci. Żeby rozwiązać zagadkę nawiedzonego domu, bohater musi cofnąć się w czasy szalonych naukowców. To co odkrył w miejskim archiwum, przerosło jego najśmielsze przypuszczenia.

Krok po kroku odkrywamy nowe fakty sprzed siedemdziesięciu lat, które są kluczem do wydarzeń z przeszłości. Wątek miłosny nie jest taki, jak w klasycznym lovestory; czytelnik wpada w wir wydarzeń, które pochłaniają go bez reszty.

Nie mogłam się oderwać od tej książki. Czytając ją, niczego nie można być pewnym, bo mimo iż akcja początkowo toczy się spokojnie, wraz z kolejnymi rozdziałami wszystko zaczyna nabierać tempa. Jedyne, co mogłabym zarzucić „Drugiemu spojrzeniu” to przesyt wątków pobocznych, które zacierają obraz zasadniczej części książki i utrudniają czytelnikowi skupienie się na istocie sprawy. To, jak niechlubna historia nauki i Vermontu splotła się z losami Indian, zamordowanej ciężarnej, lekarki z kliniki leczenia bezpłodności, i życiem Rossa, zupełnie mnie zaskoczyło. Zjawiska paranormalne, które są w książce czynią historię lekko niesamowitą, ale sposób kreacji bohaterów i prezentowanie ich uczuć oraz motywów podejmowanych działań powoduje, iż wszelkie przedobrzenia nie rażą zbyt mocno. Pomysł na książkę pani Picoult miała świetny i stworzyła świat, który absorbuje uwagę czytelnika.

Tę książkę warto przeczytać, jeśli nie dla samego wątku miłosnego czy kryminalnego, to przynajmniej po to, by zrozumieć dziwne meandry medycyny i eksperymentów przeprowadzanych pod pretekstem poprawy życia prawych obywateli. Po przeczytaniu tej książki stwierdziłam, że jej tytuł jest świetnie dopasowany, ponieważ odnosi się do wszystkich istotnych treści w niej zawartych.