sobota, 27 sierpnia 2011

samotność, tak jak gorączka, rozkwita nocą


            Truman Capote, „Inne głosy, inne ściany”
            Wydawnictwo Czytelnik, Warszawa 1958

Miał 13 lat, gdy zmarła jego matka. Ojca nigdy nie poznał, bo zniknął z życia jego matki stanowczo za wcześnie. Przez pewien czas Joel mieszkał u ciotki w Nowym Orleanie. Tęsknił za matką, choć ciotka chciała zapewnić mu normalny dom, traktowała go jak własnego syna.
            
             Pewnego dnia dowiedział się, że jego ojciec żyje, że chce by chłopiec z nim zamieszkał. Jak myślisz, drogi czytelniku, co czuł mały Joel Knox, gdy ta wiadomość do niego dotarła? Przez całe swoje życie był przekonany, że ma tylko matkę i nieliczną rodzinę z jej strony. A tu taka niespodzianka! Dziecko nie powinno wychowywać się bez ojca. A już na pewno – nastoletni chłopiec. Więc, w porozumieniu z ciotką, podejmuje decyzję, że wprowadzi się do taty. Usiłuje go sobie wyobrazić – czy są do siebie podobni? jak mieszka? czy ma jeszcze jakieś dzieci?
            
             Jakież było jego rozczarowanie, gdy dotarł na miejsce! Dom jest w opłakanym stanie, partnerka ojca i jej kuzyn bardziej troszczą się o swoje sprawy niż o chłopca, a mieszkające niedaleko siostry są jak ogień i woda – jedna chce się z Joelem zaprzyjaźnić, druga kombinuje, jak mu dogryźć. Bliższą znajomość Joel nawiązuje z Zoo, dwudziestokilkuletnią kobietą mieszkającą w Skully’s Landing. Missouri, bo tak brzmi imię Zoo, zawsze nosi na szyi apaszkę; w ten sposób chce ukryć okropną bliznę, pamiątkę po pewnym mężczyźnie.  Na dodatek nikt nie chce go zaprowadzić do ojca. A może jego wcale tam nie ma? Może ci ludzie wcale nie są do niego nastawieni życzliwie i zwabili go w pułapkę mamiąc obietnicą stworzenia mu rodzinnego domu? Tak wiele pytań, a znikąd odpowiedzi.
             
           Nowelę przeczytałam tylko dwa razy. Tylko, bo należałoby to zrobić jeszcze co najmniej ze sto. Najpierw czytałam historię, która prawdę powiedziawszy nie chciała trzymać się kupy. No nie i już! Tu jakiś opis zapyziałej południowoamerykańskiej mieściny, tu niezdrowy entuzjazm dzieciaka, który jedzie poznać swojego ojca, tu jakieś chaszcze i zaniedbany dom, który zamieszkuje kobieta mordująca ptaki i jej rozkapryszony kuzyn. Mówiąc młodzieżowo – totalna abstrakcja, nieogar po całości (czy jakoś tak;P).

Po trudach i znojach przedzierania się przez (fenomenalne prawdę powiedziawszy) opisy okolic Skully’s Landing i charakterystyki postaci zaczęłam wyłapywać to i owo.

Stanęło na tym, iż wiem, że książka była o:
– samotności (dziecko wychowujące się bez ojca, homoseksualista rozpaczliwie szukający swojej dawnej miłości, paralityk, który jest w pewnym sensie kołem napędowym historii);
– miłości (zakazanej, porzuconej i tej niespełnionej);
– cieniach i blaskach niewinności i niewiedzy;
– dorastaniu.

Ile człowiek ma lat, gdy zaczyna zastanawiać się nad własną tożsamością? Kształtuje nas nie tylko nasze otoczenie, w jakim się wychowaliśmy, ale też ci ludzie, których spotykamy na swojej drodze wciągu całego naszego życia. Na nasze poglądy wpływ mają nie tylko tradycja, przyzwyczajenia i obowiązujące normy. To, kim byłeś wczoraj może nic nie znaczyć dziś, gdy spotkałeś człowieka tak innego od Ciebie, a jednocześnie – tak do Ciebie podobnego.

Główny bohater ma 13 lat, a mnie wydaje się tak bardzo zdziecinniały! Tylko czy ja byłam inna w jego wieku? Chyba nie. Właściwie – ja nigdy nie chciałam dorosnąć, jakoś nie ciągnęło mnie do świata ludzi odpowiedzialnych, zabieganych i zupełnie pozbawionych wyobraźni. Dla dorosłych świat jest ściśle określony, istnieją niezachwiane reguły, które nim kierują i nie ma w ich świecie miejsca na duchy czy straszydła ani na wiarę w Los. Wszystko jest zaplanowane, poukładane, jasno określone, wszystko można jakoś sensownie wytłumaczyć… Tylko po co?

„– Muszę zacząć od oświadczenia ci, że byłem zakochany. Ma się rozumieć jest to zwyczajne stwierdzenie, natomiast fakt niezwykły, gdyż tylko niewielu z nas dowiaduje się, że miłość jest tkliwością, a tkliwość to bynajmniej nie współczucie, jak przypuszczają niektórzy. Jeszcze mniej znajdzie się takich, co wierzą, że szczęście w miłości nie jest bezwzględnym skupieniem wszystkich uczuć na drugiej osobie; kocha się zawsze bardzo wiele rzeczy, które ukochana osoba musi tylko symbolizować. Prawdziwymi ukochanymi na tym świecie są w oczach zakochanego rozkwitające bzy, światła okrętów, dzwonki szkolne, jakiś krajobraz, zapamiętana rozmowa, przyjaciele, niedziela z czasów dzieciństwa, zagubione głosy, ulubione ubranie, jesień i wszystkie pory roku, wspomnienia – tak, wspomnienia, ta ziemia i woda życia. Smętna to lista, ale gdzież znaleźć smętniejszy temat?”

Aura tajemniczości spowijająca Skully’s Landing sprawia, że czytelnikowi jeżą się włoski na rękach, a wszelkie próby logicznego wyjaśnienia sobie wydarzeń widzianych oczami bohaterów i wspólne z nimi ich przeżywanie nierzadko bywają stratą czasu. Trzeba sięgnąć do najgłębszych zakamarków własnej wyobraźni i otworzyć swoją głowę, by móc choć trochę zrozumieć tę książkę. Zbyt szybkie i nieuważne czytanie pozbawia nas całego uroku „Innych głosów…” czyniąc książkę niezrozumiałą.

czwartek, 11 sierpnia 2011

koty nad kotami

            Doris Lessing, „O kotach”
            Wydawnictwo Prószyński i S-ka SA, Warszawa 2008

Lubię koty. Mam kota. I właśnie dlatego sięgnęłam po książkę „O kotach” autorstwa Doris Lessing. Spodziewałam się, że autorka będzie się rozpływać w zachwycie nad kiciusiami, że będą same ochy i achy, że będzie udowadniać, iż to kot jest najlepszym przyjacielem człowieka. Niewiele z tego się sprawdziło.
Opowieść zaczyna się opisem nie kota, tylko prezentacją otoczenia domu rodzinnego autorki.
„Dom stał na wzgórzu, toteż jastrzębie, orły i inne ptaki drapieżne, które unosząc się na prądach powietrznych, wirowały spiralnie nad buszem, często znajdowały się na poziomie wzroku albo nieco niżej. Patrząc z góry widywało się połyskujące w słońcu brązowe i czarne skrzydła o rozpiętości niemal dwóch metrów, przechylone, kiedy ptak akurat brał zakręt. (…) Wybierało się wtedy jednego drapieżcę, pewnie tego wprost nad głową, i może przez moment miało się wrażenie wymiany spojrzeń między czujnym, nieruchomym okiem ptaka a ludzkim, patrzącym z chłodną ciekawością.”
            Drapieżniki i człowiek – najwięksi wrogowie kociąt. Pierwszych kilka stron nie zachęca do dalszego czytania. Żadna to przyjemność dowiadywać się prawdy oczywistej o sposobach zmniejszaniu liczby kotów w gospodarstwie. Z nadzieją, że w dalszej części książki będzie weselej, bardziej przytulnie, nie przerwałam lektury.
            Jak tytuł wskazuje książka jest o kotach. I właściwie tylko o kotach. Koty przydomowe, żyjące na afrykańskiej farmie, koty dzikie od urodzenia i takie, które zdziczały w buszu. Koty z londyńskich ulic, koty balkonowe i z przydomowych ogródków. Koty chore, wykastrowane, skrzywdzone przez człowieka, koty ufne i zarozumiałe. Wszystkie jednak znają swoją wartość, są dumne ze swojej kociej natury. Czasem potrzebują człowieka, który je ochroni przed siłami natury, ukoi na starość, kogoś, komu będą mogły imponować i kogoś, komu będą mogły dziękować. Człowiek pojawia się w krótkich epizodach, przeważnie kończących się dla futrzaka źle, ale postać samej autorki można opisać słowami „koci anioł, nie kobieta”.
„Jeśli ryba jest ruchem opływającej ją wody, uformowanym w jej kształt, to kot jest wykresem i wzorem odciśniętym w łagodnym powietrzu.”
            Przez większość życia Lessing miała przy sobie przynajmniej jednego kota. Tylko raz, po bolesnym doświadczeniu, postanowiła, że nigdy więcej kota mieć nie będzie. Żeby nie męczyć zwierzęcia ciągłymi rozstaniami, żeby nie męczyć siebie – wyrzutami sumienia.
            Później koty wróciły. Każdemu ze swoich ulubieńców dawała miłość i wolność. Każdego traktowała indywidualnie i zgadzała się na kocie zachcianki. Nie ma dwóch takich samych kotów. Jedne kokietują, chcą być podziwiane, inne są przepełnione czułością, chronią swoje potomstwo, inne nie wiedzą co z młodymi zrobić; jeszcze inne mają świadomość, że ich znacznie więksi kuzyni władają sawanną i same wierzą, że w miejskiej dżungli mogą objąć panowanie (a już na pewno – w domu, w którym kotów jest kilka).
          
           
 

            Ta książka jest dziwna, nie wszystkim będzie się podobać. Ale warto było po nią sięgnąć. Chociażby po to, by móc z innej strony spojrzeć na swojego podopiecznego.



„Razem – człowiek i kot – próbujemy pokonać to, co nas od siebie dzieli.”

poniedziałek, 8 sierpnia 2011

hexentanz...?

            Jessica Gregson, „Taniec czarownic”
Wydawnictwo Amber, Warszawa 2008

W Tańcu czarownic czytelnik może „na żywo” obserwować zmiany, jakie zachodzą w ludziach pod wpływem sytuacji, w jakiej się znajdują oraz – pod wpływem społeczeństwa. Patrzymy na kobiety zniewolone, kobiety wyobcowane, kobiety, które pragną wolności i szczęścia. Co się stanie, gdy napastnik zniknie? Kobiety są inne: chodzą z podniesionym czołem, emanują pewnością siebie, ufają mężczyznom. Widzimy, co dzieje się w momencie, gdy ta wolność zostaje im odebrana, gdy powraca czynnik zakłócający błogostan. Zmianie ulega nie tylko zachowanie kobiet, ale także status mężczyzn, którzy z katów stają się ofiarami. Jakich poświęceń wymaga walka o niezależność?
Przenieśmy się dziś do węgierskiej puszty, cofnijmy się w czasy pierwszej wojny światowej. Zamieszkajmy na moment w Falusce, małej wiosce gdzieś na krańcu świata, z daleka od cywilizacji i szumu wielkich miast.
W wiosce mieszka nastoletnia Sari Arany. Jest córką powszechnie szanowanego taltos, zielarza i mędrca. Szkoda tylko, że ten szacunek w żaden sposób nie przekłada się na stosunek mieszkańców i ich zaufanie do dziewczynki. Ludzie jej nie lubią, dlatego, że jest inna – małomówna i zamknięta w sobie, wierzą, że samym spojrzeniem może rzucić klątwę. A może jest taka, bo nie chce dodatkowo podsycać nienawiści innych? Głównym powodem dystansowania się mieszkańców wioski i alienacji dziewczynki jest to, że matka dziewczynki zmarła wydając ją na świat. Zupełnie jakby dziecko było małym demonem, który zabija kobietę w połogu. Ojciec nie chowa do córki urazy, gdyż wie, że to nie była wina dziecka. Łączy ich niezwykle silna więź. On uczy ją zielarstwa, ona jest dla niego oparciem w chorobie, pomaga mu przy pracy.
Ojciec dziewczyny przeczuwa, że nie pozostało mu już zbyt wiele czasu na tym ziemskim padole. Chcąc jak najlepiej dla córki, zaręcza ją z Ferencem, najbogatszym kawalerem w wiosce, chłopakiem z dobrej rodziny. Zastrzega jednak, że 14 lat to za mało na zamążpójście i nakazuje ze ślubem poczekać do czasu, aż Sari skończy 18 lat. Tylko czy to, co łączy młodych można już nazwać miłością?
Po śmierci opiekuna nastolatka trafia pod skrzydła Judit, miejscowej akuszerki. Mimo iż kobieta również zajmuje się „medycyną”, mieszkańcy wioski nie darzą nawet ułamkiem szacunku, jaki okazywali mężczyźnie. Niektórzy, najbardziej zabobonni i konserwatywni, wiedzą swoje: kobieta jest wiedźmą, ma konszachty z diabłem, więc kontakty z nią należy ograniczać do niezbędnego minimum.
„Muszą wszakże uważać: łatwo przekroczyć cienką linię między szacunkiem dla lekarki a pogardą dla boszorkany.”
Gdy wybucha wojna, większość mężczyzn zostaje powołana pod broń, kobiety zostają w wiosce same. Ferenc często pisze listy, tęskni za narzeczoną. Inni mężczyźni, ci którzy potrafią pisać, również kontaktują się ze swoimi rodzinami; jeżeli któryś nie zna liter – pomagają mu. Pod nieobecność mężczyzn w kobietach zachodzą liczne zmiany, przeważnie na lepsze. Wydaje się, że wiele z nich cieszy taki stan rzeczy. Tworzy się między nimi nowy rodzaj więzi, czułym ramieniem obejmują także Sari. Z wybuchu wojny najbardziej cieszą się te, które mają mężów tyranów. Nareszcie nie są bite i znieważane.
Powstanie obozu jenieckiego (w dawnym gospodarstwie rodziny Ferenca) dodaje całej sytuacji pikanterii. Kobiety, które początkowo tylko zajmowały się obozową kuchnią i praniem rzeczy jeńców, nawiązują z mężczyznami bliższe znajomości. Wszak trwa wojna, mężczyźni wyjechali z wioski, kobiety zaczynają się nudzić…  To, co dzieje się za bramą obozu nie jest tajemnicą. To, że niektóre kobiety mają romans z którymś z Włochów nikogo nie gorszy, w wiosce jest niema zgoda na takie zachowanie. Włosi opowiadają o swoim kraju, o życiu jakie wiedli przed wojną, snują plany na przyszłość. Nawet Sari, choć początkowo niechętnie, staje się częścią obozowego życia. Z racji tego, że ma odpowiednią wiedzę i mówi po niemiecku staje się tłumaczką i pielęgniarką. Tam poznaje Marco, to on uczy ją świata, to do niego zaczyna czuć coś więcej. Oboje wiedzą, że wojna kiedyś się skończy. On kocha swoją żonę, ona jest zaręczona; nie chcą się łudzić, że los się odmieni. A jednak oboje chcieliby móc zmienić swoje przeznaczenie.
Paradoksalny jest fakt, że wojna, która przynosi tylko ból i cierpienie wyzwoliła kobiety z wioski. Dla wielu znajomość z jeńcami była odskocznią od szarego życia. Niestety, wraz z końcem wojny zaczęła kończyć się bajka, w jakiej żyły. Obóz miał zostać zlikwidowany, do wioski mieli powrócić mężowie, za którymi nikt nie tęsknił, na których nikt nie czekał. Wrócił Ferenc: chory, wiecznie poirytowany, pragnący posiąść swoją narzeczoną. Ferenc, który gdzieś w ferworze walk zgubił całą czułość, delikatność i opanowanie. Wcześniej, przed wojną, Sari nie raz pomagała kobietom bitym, teraz musiała pomóc samej sobie. Zmiany, które zaszły w Ferencu, utrata Marco, brak kontaktu z Judit i niespodziewana ciąża – to wszystko sprawiło, że podjęła ostateczną decyzję: nie pozwoli, by ten drań ją zniewolił, by zabił jej dziecko…
Autorce udało się opowiedzieć historię sprzed wieku językiem zrozumiałym dla nas, ludzi żyjących w globalnej wiosce. Tam każdy znał każdego, nie było możliwości by zachować jakąkolwiek informację w sekrecie. Małżeństwa zawierano głównie „z rozsądku”, szczęśliwa miłość była dana nielicznym. Kobiety miały znały swoje miejsce, narzucone im przez mężczyzn. Pomimo złego traktowania, żadna się nie skarżyła. Nie tylko z obawy przed kolejnym łomotem spuszczonym w nauczkę przez kochającego męża, ale też (a może przede wszystkim?) ze wstydu i błędnego przekonania o własnej winie.
W Tańcu czarownic czytelnik może „na żywo” obserwować zmiany, jakie zachodzą w ludziach pod wpływem sytuacji, w jakiej się znajdują oraz – pod wpływem społeczeństwa. Patrzymy na kobiety zniewolone, kobiety wyobcowane, kobiety, które pragną wolności i szczęścia. Co się stanie, gdy napastnik zniknie? Kobiety są inne: chodzą z podniesionym czołem, emanują pewnością siebie, ufają mężczyznom. Widzimy, co dzieje się w momencie, gdy ta wolność zostaje im odebrana, gdy powraca czynnik zakłócający błogostan. Zmianie ulega nie tylko zachowanie kobiet, ale także status mężczyzn, którzy z katów stają się ofiarami. Jakich poświęceń wymaga walka o niezależność?
Jessica Gregson perfekcyjnie uchwyciła i przedstawiła zaściankowe myślenie, prezentując życie niewielkiej społeczności niejako od podszewki. Widzimy jak czyn, który powinien wzbudzać powszechną odrazę i oburzenie, jest powszechnie akceptowany i popierany. To co zrobiła Sari jest w wiosce tajemnicą poliszynela i dziewczyna staje przed kolejnym dylematem: pozwolić, by znów wytykano ją palcami? Co jeśli się nie zgodzi na dalszy rozwój wypadków – czy haniebna tajemnica nie wydostanie się poza wioskę? Najgorszą walką jest walka z własnym sumieniem, jednak kimże ona jest, by decydować o życiu lub śmierci? I czyje życie wybrać?
Przyzwolenie na tak amoralny proceder wynika z różnych pobudek, tak różnych, jak różni są ludzie i ich przekonania. Wcześniej odrzucana jednostka ma szansę zyskać lichy szacunek za niewspółmiernie wysoką ceną. Czy zniewolenie i miłość mogą usprawiedliwiać każdą naszą decyzję? Zawsze dana jest nam możliwość wyboru. Rzecz  tym, czy sami potrafimy rozpoznać, gdzie kończy się wolna wola, a zaczyna wola tłumu.
To nie jest kolejna książka o nieszczęśliwej miłości. To książka o samotności, trudzie podejmowania decyzji, starciu rzeczywistości z zabobonami, zmaganiach z własnym sumieniem i walce o to, by w tym wszystkim nie zgubić siebie. Czytając ją, czułam jak kartki wibrują pod wpływem emocji, jakie z niej biły. A może to mi drżały ręce...? Jestem nią oczarowana.

poniedziałek, 1 sierpnia 2011

The Master of All Desires

Judith Merkle Riley, „Tajemnica Nostradamusa”
Wydawnictwo Książnica, Katowice 2001

W swoich podróżach czytelniczych lubię odwiedzać Europę sprzed wieków. Chętnie czytam książki, w których obfitość wzorów, kolorów, fasonów i smaków pobudza moją wyobraźnię. Po dłuższej przerwie, spowodowanej przebywaniem w czasach bardziej współczesnych, zatęskniłam za wystawnymi balami, facetami w rajtuzach, kobietami w sukniach szytych w stylu wielkiej i słodkiej bezy, rycerskimi turniejami i magią.
Proroctw ani horoskopów nie czytuję, wydaje mi się, że można je łatwo naginać i dopasowywać do faktów. O Nostradamusie wiedziałam tyle, co kot napłakał – coś o wielkich, złych ptakach na niebie, upadku dwóch wież i małym, ale wyjątkowo łapczywie rządnym władzy nad światem człowieczku, który był panem i stwórcą rasy nadludzi. Właściwie – nadal wiem niewiele więcej;)
Przedłużający się remont miejskiej biblioteki sprawił, że nie miałam dostępu do katalogu, a w głównej sali bibliotecznej panował lekki rozgardiasz. W tym zamęcie, na jednym z biurek, leżały liczne, dopiero co oddane książki, które jeszcze nie zdążyły wrócić na półki ani do magazynu. Zaczęłam je przeglądać – a nóż/widelec jakaś starsza pani właśnie oddała coś ciekawego? Jest! Czary, wróżby, dwór francuski… czego chcieć więcej?
Bywają takie chwile, że człowiek ma ochotę na zmianę własnej sytuacji. O magiczne różdżki raczej u nas ciężko, ale może by tak skorzystać z pomocy dżina? Zaraz… skąd ja wezmę magiczną lampę? Albo chociaż butelkę? No tak, w naszych czasach ciężko znaleźć magiczne stworzenia (pomińmy neowampirzą falę).
W przeszłości zdarzało się, że nie każdy wybawiony od wiecznej uwięzi dżin potrafił zdobyć się na choć odrobinę wdzięczności, bowiem nie każdy uratowany dżin był dobrym dżinem (gdyby był dobry, zapewne nie siedziałby w butelce). Jaskier i Geralt trafili na wredną kreaturę, ale to, co przydarzyło się Sybilli było chyba jeszcze gorsze.
Główna bohaterka książki w niczym nie przypomina pięknych panien, z jakimi chce by ją utożsamiano. Jest za chuda, za wysoka, za brzydka, a jej stopy…! Pantofelek Kopciuszka mógłby nie przetrwać próby nałożenia na jej stopę. Poza tym Sybilla czuje, że jej poezja może zbawić świat; jako kobieta skromna, nie musi publikować pod własnym nazwiskiem (wszak kobiecie cichej i pokornego serca to nie przystoi). Czarę goryczy dopełnia fakt, iż najpewniej skończy jako stara panna. Jest najstarszą z sióstr, ma 23 lata, a nadal nie ma męża! Żeby pozbyć się potwory z domu (a przy okazji podreperować nadszarpniętą kiesę) ojciec postanowił wydać ją za starego, obleśnego i równie zachłannego typa z sąsiedztwa. Jednakże wypadki pewnej nocy krzyżują plany „kochającego” ojczulka i Sybilla (niedoszła morderczyni niedoszłego męża) musi uciekać. Podąża za nią wierny towarzysz niedoli, ogromny niczym cielę i wyprany z jakiejkolwiek ogłady, za to z bezdennym, gotowym do pochłonięcia wszystkiego, brzuchem i wiecznie mlaszczącą paszczą pies – Gargantua (jego imię miało świadczyć, iż właścicielka jest osobą światłą i inteligentną).
Dziwnym zrządzeniem losu w ręce bohaterki trafia przepiękny kuferek, którego zawartość jest co najmniej makabryczna. Co jak co, ale zmumifikowanej głowy to ja bym przechowywać nie chciała… a gadającej – to już za żadne skarby! Ów kuferek to więzienie Meandra, Pana Wszelkich Życzeń. Chcesz miłości? Proszę bardzo. Pragniesz pieniędzy? Nie ma sprawy, wujaszek Meander da ci wszystko. Tylko że ta szkarada jest nie tylko dozgonnie posłuszna swemu aktualnemu panu, ale także chętna do zawierania nowych umów z nowymi właścicielami. Potworek z kuferka zawsze zabijał swoich właścicieli, ale wcześniej pozwalał im, w łaskawości swojej, popaść w obłęd. Dlaczego? Bo tylko śmierć właściciela mogła sprawić, że Meander zyskiwał nowego głupca, skłonnego do wyrzeczenia się własnej duszy.
Magiczną głowę chcą mieć do swojej dyspozycji zarówno żona Henryka II, Katarzyna Medycejska, jak i jego kochanka Diana de Poitiers. Chyba nie ma na świecie zbyt wielu powodów, dla których kobieta byłaby skłonna podjąć najbardziej niebezpieczne decyzje – poza pragnieniem dobra dla swoich dzieci oraz by zyskać miłość mężczyzny i pogrążyć rywalkę niesławie. Obie panie pragnąc władzy nad Henrykiem i nad Francją nie baczą na konsekwencje. Dodatkowo Katarzyna chce, by wszystkie jej dzieci zasiadały na tronach Europejskich, a Diana pragnie jeszcze większego bogactwa. Głupi król dał się omamić ich urokom i czarom.
Kolejną ważną postacią kobiecą jest ciotka Sybilli, Paulina. Starsza, wyjątkowo gruba pani o trzeźwym umyśle i ciętym języku. Właściwie mieszka sama, ma ogromną fortunę (scheda po mężulku, który niegdyś na morzach i oceanach grabił i okazjonalnie zabijał niewinnych); napisałam „właściwie”, bo nie jest to do końca zgodne z prawdą. Jej dom jest regularnie nawiedzany przez duchy tych, którzy nie zdołali umknąć przed francuskim piratem. Paulina dla towarzystwa trzyma milutką małpkę i okazjonalnie grywa w karty z pewnym opatem. Ta kobieta jest gotowa oddać wiele, by pomóc Sybilli pozbyć się gadającej głowy. Ekscentryczna ciotka chętnie by adoptowała bratanicę, gdyby nie upór jej ojca i jego wstrętny charakter, które sprawiły, że dziewczyna musiała męczyć się w domu (bo pieniędzy na jej dalszą edukację klasztorną ojczulkowi zabrakło).
Kobiety odgrywają w tej książce rolę niebagatelną. Właściwie – ich działania są kołem napędowym powieści. Jeśli chodzi o mężczyzn, moją uwagę przykuł Anael – nagi, na wpół przezroczysty przystojniak pełen gwiazd w środku. Wyjątkowo niezorganizowanych duch, który zdradza Nostradamusowi tajemnice przyszłości.
Sam jasnowidz zajmuje niewiele miejsca na kartach powieści. Nie żeby był postacią nieistotną. Po prostu jego udział w całej historii ogranicza się do horoskopów dla królowej i prób wyrwania Sybilli spod władzy Meandra Gaduły.
Uśmiałam się przy tej książce nieziemsko (na dzień dobry – z polskiego tłumaczenia tytułu, zupełnie z palca wyssanego). Mimo, iż autorka porusza w niej tematy istotne i bliskie wielu z nas (kto nie pragnie szacunku, miłości i szczęścia?), to książka jest napisana językiem lekkim i łatwym w odbiorze oraz zaprawiona sporą dawką humoru i ironii. Myślę, że patrzenie na przeszłość z przymrużeniem oka to niezły pomysł na książkę. W tym przypadku – strzał w dziesiątkęJ