wtorek, 28 czerwca 2011

śniadanie zjedzmy u Tiffany'ego

Truman Capote, „Śniadanie u Tiffany’ego” 
Wydawnictwo Czytelnik, Warszawa 1962

„Można by ją wziąć za modelkę fotografa, może za młodą aktorkę, gdyby nie to, iż wnosząc z jej rozkładu dnia było oczywiste, że nie ma czasu być ani jedną, ani drugą.”

Panna Holiday Goligtly, jedna z osób mieszkających w kamienicy przy „wschodniej Siedemdziesiątej którejś ulicy”, jest chyba najbardziej gadatliwą postacią z jaką miałam okazję się zetknąć w całym moim czytelniczym życiu (nie licząc pewnej rudowłosej dziewczyny, przez której historię nigdy nie udało mi się przebrnąć).
Holly to osoba młoda, ale z niemałym bagażem przygód i wspomnień; jednakże jej plecak na marzenia (te, które choć w części udało się jej zrealizować oraz te, które jeszcze na realizację czekają) mógłby nie zmieścić się w żadnej przechowalni.
Uczulenie na wszelkie przejawy stabilizacji życiowej, wiara we własne poglądy, głowa pełna pomysłów na siebie, ogromna liczba „znajomych” (myślę, że gdyby Holly miała swój profil na którymś z portali społecznościowych z łatwością biłaby pod tym względem rekordy), słomiany zapał do różnych spraw, upór – takie cechy bohaterki zapadły mi w pamięć. Ta „szczera blagierka” nie owija w bawełnę, czasem wolniej myśli niż mówi, jest niezdrowo naiwna. A może to nie naiwność, tylko wiara w świat i własne możliwości? Gna przed siebie, nie patrzy wstecz, o szczegółach dotyczących własnej przeszłości mówi wyjątkowo niewiele. Nikt nie wie na pewno ile ma lat ani skąd pochodzi, ani czy opowieści o rzekomej ucieczce z domu i bracie, który wyrósł jak na drożdżach jedząc masło orzechowe są prawdziwe.
Nowy Jork, początek II wojny światowej. Życie w mieście toczy się normalnie. Holly wieczory spędza jako „dama do towarzystwa”, nad ranem znów nie może znaleźć kluczy do budynku i budzi sąsiadów, w dzień odsypia zarwane noce. W czwartki, w dzień odwiedzin, wstaje wcześnie – w więzieniu czeka pewien starszy pan z nową prognozą pogody. Czasem popołudnia spędza u nowego mieszkańca kamienicy (naszego narratora, początkującego pisarza), a czasami zaprasza go do siebie. Mieszka tylko z bezimiennym kotem, choć nie cierpi na „nieurodzaj” odwiedzin. Organizuje u siebie niewielkie prywatki, suto zakrapiane alkoholem, a goście z trudem mieszczą się w jej mieszkaniu. Nie jest ważne: dzień czy noc –  zawsze nosi ciemne okulary. Przede wszystkim dlatego, że bez okularów widzi niewiele, ale wydaje mi się, że również dla wzmocnienia tej aury tajemniczości, którą stara się wokół siebie stwarzać. Poza tym na jej wizytówce umieszczonej na skrzynce na listy pod nazwiskiem zawsze jest ten sam dopisek: w podróży. Bywa, że dopada ją trzęsionka – ni to chandra, ni to depresja, a uspokaja ją wizyta w salonie Tiffany’ego.

„Nigdy nie przyzwyczajaj się do niczego. Każdy, kto się przyzwyczaja, może równie dobrze nie żyć.”

Lekkomyślna, tajemnicza, marzycielka – nie jest to mój ulubiony typ postaci, ale nie potrafiłam oderwać się od książki. Holly mnie:
– drażni, ponieważ przez cały czas ucieka przed odpowiedzialnością – tak jakby nigdy nie chciała dorosnąć,
 – zmusza do namysłu – nie nadaje kotu imienia, żeby go nie zniewolić
– rozczula (może nie jest to najtrafniejsze określenie) – udaje twardą, ale tak naprawdę szuka kogoś, kto się o nią zatroszczy i będzie kochać, ale nie będzie w żaden sposób próbował jej ograniczać.
Odnoszę wrażenie, że bohaterka ucieka w swój wyimaginowany świat, nad którym stara się zapanować, gdyż nie potrafi (nie chce?) dostosować się do realiów świata, w jakim przyszło jej żyć. Jej mieszkanie nie jest umeblowane, otwarte walizki stoją porozrzucane w całym mieszkaniu, jakby w gotowości na kolejną podróż lub ucieczkę.

„– Niech pan nigdy nie kocha nic dzikiego (…) Niewolno oddawać serca dzikiemu stworzeniu. Im bardziej je kochasz, tym ono staje się mocniejsze. Aż wreszcie jest dość silne, żeby uciec do lasu. Albo pofrunąć na drzewo. Potem na wyższe drzewo.  A potem w niebo. I tak pan skończy, panie Bell. Jeżeli pan sobie pozwoli kochać dzikie stworzenie. Skończy pan na patrzeniu w niebo.
Z notki biograficznej autora, którą bez problemu można znaleźć w Internecie dowiadujemy się, że swój debiut literacki miał w roku 1943 (zbiór nowel „Shut the Final Door”), ale największy rozgłos zapewniły mu dwie powieści: „Other Voices, Other Rooms” „The Grass Harp” (o niej napiszę w najbliższym czasie). W swoje powieści wplatał wątki autobiograficzne, krytycznym okiem patrzył na nowojorską bohemę, delikatnie poruszał tematykę orientacji seksualnej (w życiu codziennym nie krył, że jest homoseksualistą). Za życia wydano jedenaście jego książek, pośmiertnie dwie. Pierwsza powieść jaką napisał została wydana dopiero sześć lat temu; poza tym w roku 1986 (dwa lata po śmierci autora) drukiem ukazały się trzy rozdziały powieści, której Capote nie zdążył dokończyć („Answered Prayers. The Unfinished Novel”).
Gdybym najpierw przeczytała książkę nikt, za żadne skarby świata, nie zmusiłby mnie do obejrzenia filmu. Nie potrafię jednoznacznie określić swojego stanowiska w stosunku do tej powieści. Jest napisana językiem prostym, bez żadnych wyszukanych słów (poza nielicznymi słówkami po francusku, niemiecku czy portugalsku), nie ma w niej rozwlekłych opisów przyrody ani bohaterów; czytelnik nie jest bezustannie bombardowany nowymi faktami z życia głównej bohaterki, a dwa bardziej wyraziste epizody (niespodziewane pojawienie się człowieka, który zna całą prawdę o niej i pewna afera, w którą została zamieszana) nie nadały tempa opowieści. Nie chcę powiedzieć, że całość wlecze się jak przysłowiowe flaki, chodzi mi raczej o fakt, iż cała opowieść jest raczej nieskomplikowana i toczy się rytmem jednostajnym.
Niemniej jednak coś w tej książce być musi, skoro tyle osób na świecie zachwyca nieustannie od ponad półwiecza. Niestety gdzieś pod skórą czuję, że gdyby nie film i uwielbiana przez tłumy Audrey, w dzisiejszych czasach książka nie cieszyłaby się aż taką popularnością.
„Można być wszystkim, byle nie tchórzem, nie blagierem, nie emocjonalnym draniem albo kurwą. Wolałabym mieć raka niż nieuczciwe serce. Co wcale nie jest bigoterią. Tylko praktycznością. Od raka można wykitować, ale od tamtego na pewno.”
„Każdemu, kto daje nam ufność, jesteśmy masę winni.”

środa, 22 czerwca 2011

Weronika postanowiła umrzeć

            Paulo Coelho, „Weronika postanawia umrzeć” 
            Wydawnictwo Drzewo Babel, Warszawa 2000

Nuda dnia powszedniego, powtarzanie w kółko jednego schematu, wszechobecna pospolitość  – takie błahe powody mogą sprawić, że człowiek postanowi zmienić swoje życie. Czasem do tej krótkiej listy dochodzi jeszcze złość na świat, w którym wszystko jest źle urządzone, a w konsekwencji – złość na własną bezradność i zerowe szanse, by coś zmienić. Gorzej, jeśli ktoś znudzony monotonią życia stwierdzi, że najlepszym sposobem na zmianę jest samobójstwo.
„Jeśli Bóg istnieje – w co szczerze wątpię – to zrozumie, że istnieją granice ludzkiej wytrzymałości. To on stworzył cały ten nieład, gdzie panuje nędza, niesprawiedliwość, chciwość, samotność. Jego zamiary były wprawdzie wspaniałe, ale rezultaty okazały się opłakane. Jeśli Bóg istnieje, będzie zapewne wspaniałomyślny wobec stworzeń, które zachciały prędzej opuścić ten padół, a może nawet przeprosi za to, że zmusił nas do odbycia ziemskiej wędrówki.”
Kobieta, o której przypadku opowiada książka Coelho postanowiła umrzeć. Nie, nie podjęła tej decyzji z dnia na dzień. Wygląda na to, że już od jakiegoś czasu planowała, że kiedyś się zabije. Dokładnie przemyślała wszelkie „za” i „przeciw”; wybrała taką metodę, by nikomu nie sprawić kłopotu: żeby zakonnice, u których mieszkała nie musiały po niej sprzątać, a później ukrywać faktu, iż kiedyś jakaś młoda wariatka postanowiła podciąć sobie żyły w swoim przyklasztornym pokoiku; żeby kochający rodzice nie musieli w kostnicy potwierdzać, że ta ludzka miazga, którą znaleziono na chodniku to ich córka.
Weronika zaplanowała wszystko. Przyjaciołom skarżyła się, że cierpi na bezsenność, a ci, w przypływie troski, załatwili kilka opakowań silnych środków nasennych. Wystarczyło tylko łyknąć całą zawartość by zasnąć już na zawsze. Poza tym – nie okaleczy się w ten sposób, a w razie niepowodzenia nadal będzie piękną i sprawną kobietą.
Obudziła się w piekle – w piekle życia, którego nie udało jej się zakończyć. Coś poszło nie tak.
Najpierw oddział intensywnej terapii, a następnie pobyt w wariatkowie. Gdy dowiedziała się, że w wyniku nieodpowiedzialnego postępku, którego się dopuściła, jej serce jest w stanie niemalże agonalnym, wcale się tym nie przejęła. Chciała tylko, by ten tydzień życia, który dawali jej lekarze, zakończył się jak najszybciej.
Tydzień na poprawę, taka krótkotrwała „druga szansa”, czy tydzień tęsknoty za śmiercią i ukojeniem, które ze sobą niesie?
„– Nie wiem, kto to jest wariat - wyszeptała Weronika. - Ale ja nie jestem wariatką, tylko sfrustrowaną samobójczynią.”
W szpitalu wszyscy doskonale wiedzą, że ona umiera. Niektórzy z pacjentów, a także niektóre pielęgniarki, odsuwają się od niej, bo po co się zapoznawać i przyzwyczajać, skoro za tydzień jej już nie będzie? Są też tacy, którzy przejmują się jej losem, starają się z nią rozmawiać zupełnie normalnie, nie potępiać jej i nie traktować jak odmieńca. Bo w szpitalu psychiatrycznym wszyscy są tacy sami, tworzą zwartą społeczność, choć omijają ich problemy społeczne, ekonomiczne, czy zwykłe, codzienne zmartwienia.
„Nawet gdyby pozwolono jej na każde szaleństwo, jakie tylko przyjdzie jej do głowy, nie wiedziałaby, co robić. Bo nigdy nie było w niej szaleństwa.”
Szpital założyło w Słowenii zagraniczne konsorcjum, licząc na zysk – wszak wojna może nasilać częstotliwość występowania chorób psychicznych. Jak z tym zyskiem było – możesz dowiedzieć się, Szanowny Czytelniku, z powieści. Powiem tylko, że w szpitalu przebywają dwa rodzaje pacjentów: ci, którzy są leczeni i ci, których wyleczono, ale nie chcą ze szpitala odejść, gdyż traktują go jak schronienie przed codziennością. Poza tym szpital stał się czymś na kształt kolonii karnej – każdy, kto ma pieniądze może „wynająć” w nim miejsce dla swoich niewygodnych krewnych.
O tej książce powiedziano już wiele, wiele taż napisano. Swój „renesans” miała zaledwie kilka lat od wydania, a to za sprawą filmu nakręconego na jej podstawie („Veronika Decides to Die”, reż. Emily Young, 2009 r.). Ja, z różnych powodów, zabierałam się za nią kilka lat i teraz postanawiam dorzucić swoje trzy grosze.
Wydaje mi się, że sylwetki autora nie trzeba przedstawiać, zapewne wielu z Was miało już okazję zapoznać się chociaż z fragmentami jego twórczości.
Po przeczytaniu tej książki z przykrością stwierdzam, że mój wybór był jednak chybiony. Nie przypadła mi do gustu, ot co. Ani sama Weronika z jej sposobem na pozbycie się nudy i monotonii, ani coelhowska wizja szpitala dla chorych psychicznie, ani zakończenie opowieści nie trafiły do mnie. Po stokroć wolałabym poznać rozszerzoną historię Mari, jednej ze stałych pacjentek Villete.
Osobiście lubię Coelho, z przyjemnością czytam jego książki, jednak czasem denerwuje mnie jego moralizatorskie zadęcie, te wszystkie dobre rady „jak żyć”. Łącznie przeczytałam 8 jego książek, kilka felietonów. Nie jest to może wynik powalający, ale co za dużo, to niezdrowo. Jedna jego książka na rok wystarcza mi w zupełności. Taka dawka „pobożnej gadki” wymaga (przynajmniej w moim przypadku) czasu na przetrawienie i głębsze przemyślenie.
Czasem wynotowuję fragmenty, które mi się spodobały i wracam do nich co jakiś czas. W niepowtarzalnym, nie do podrobienia, stylu autor w kilku oszczędnych słowach potrafi zawrzeć głębię dobra, zła, miłości, (nie)wiary. Ten lakoniczny sposób opowiadania o świecie otaczającym każdego z nas ma jeden niepodważalny plus: czytelnika nie nudzą rozwlekłe opisy przyrody, postaci mają wyraźnie, nierozmyte wielością szczegółów, charaktery.
Póki co – nie planuję już wracać do tej książki, by nie musieć po raz kolejny brnąć przez to wszystko. Film, który widziałam znacznie wcześniej, niż zabrałam się za lekturę jego wzorca też mnie nie zachwycił. Jeśli mam być szczera, nie chciałabym już nigdy więcej oglądać filmu nakręconego na podstawie którejkolwiek z książek Coelho. Mimo, że mam do jego twórczości mieszane uczucia uważam, że film bezpardonowo i okrutnie spłyca cały przekaz zawarty w książkach tego autora.
Przeczytałam, nie żałuję, ale z zachwytu psalmów śpiewać nie będę.

piątek, 17 czerwca 2011

strach ma oczy większe niż noc

Beata Szymura, „Inna” 


Jak to się dziej, że w wielu szkołach, w rożnych klasach, zawsze jest jakiś kujon, błazen, nieuk albo obiekt kpin?
Majka, główna bohaterka kolejnego opowiadania Beaty Szymury, jest właśnie taką ofiarą. Cała klasa z niej drwi na potęgę, każdy jej dokucza, wszyscy ją wyśmiewają. No, prawie wszyscy. Wyjątkiem jest Ewa, która siedzi z Majką w ławce – tylko ona traktuje dziewczynę poważnie.
Dziewczyny spędzają ze sobą wszystkie przerwy między kolejnymi lekcjami, po szkole przesiadują u Majki w domu. Niestety, mama naszej Innej jest przeciwna tej znajomości i przyjaźni łączącej dziewczyny. Nie wiedzieć czemu, nie przepada za przyjaciółką swojej córki.
Być może powodem tej niechęci jest fakt, że Ewa jest w mieście nowa, ale  możliwe, że główną przyczyną jest ojciec Ewy – skończony alkoholik i tyran.
Ewa jest dla Majki oparciem w chwilach trudnych, choć czytelnikowi może wydawać się, że to właśnie jej należałoby współczuć, że to właśnie ona jest najbardziej poszkodowana przez los. Ojciec alkoholik bije ją regularnie, a ona, nie radząc sobie z własnymi koszmarami okalecza się:
„Wiesz, to tak boli, kiedy uderza mnie świadomość beznadziei mojego życia, tego że świat nie jest w stanie mnie zrozumieć, że nigdzie nie pasuję. I jeszcze ojciec z tymi swoimi atakami agresji. Nie wytrzymałam, wzięłam żyletkę. Kocham to uczucie ulgi, które mi to daje.”
Maja tak  mówi o swojej przyjaciółce:
„Kiedy jesteśmy w szkole to ona daje mi siłę, ale gdy zostajemy same czuję, że to ja muszę się nią opiekować. Wśród innych jest przebojowa, zaradna, nie przejmuje się niczym. Ale tylko tu, w ukryciu, widzę jaka jest naprawdę. Uzupełniamy się pod tym względem.”
Dziewczyny planują wspólną ucieczkę – od wstrętnych ludzi z klasy, od okrutnego ojca, rodziny, która przestała spełniać swoje podstawowe funkcje społeczne. Ich rodzice zapomnieli, że dzieci potrzebują ciepła, że nastolatki potrzebują skumulowanej dawki zrozumienia albo przynajmniej – by ich nie potępiano za wszystko co robią.
„(…) dorośli mają tendencję do zawodzenia w najtrudniejszych momentach.”
„Chcę do miejsca, w którym będę bezpieczna. Gdzie nie będzie oczekiwała mnie banda tych matołów ze szkoły, którzy w każdym odstępstwie od, przez siebie samych ustalonej, normy widzą powód do znęcania się, gdzie nie będę musiała obrywać od niepoczytalnego ojca za to, że w ogóle istnieję, będę z dala od jego spoconych, ciężkich dłoni i przyprawiającego o ciarki sapania. Marzy mi się ucieczka od tego wszystkiego, pozostawienie za sobą utrapień. Oderwanie się, rozumiesz? Świat skomasowanego dobra.
Nie musi mówić nic więcej. Popieram ją i wiem jak przekuć jej marzenia – nasze – na rzeczywistość.
- Kiedy? – zadaję tylko to jedno, decydujące pytanie. Nie mamy nic do stracenia, wiemy o tym obie. Nie możemy tu dłużej funkcjonować, zło zalewa nas, tłamsi. Jeżeli nie przerwiemy tego stanu – udusimy się. Czeka nas długa, bezlitośnie rozwlekła agonia.”
To krótkie opowiadanie niesie ze sobą ogromny ładunek emocjonalny, choć (niestety) w większości są to uczucia przygnębiające, negatywne.
Długo zastanawiałam się, jak napisać o „Innej”, by nie powtarzać tego co już zostało o niej powiedziane. Zajęło mi trochę czasu dochodzenie do siebie po przeczytaniu tego tekstu. Mimo swoich niewielkich rozmiarów nie jest to lektura lekka, jaką można spokojnie czytać przed snem.
Jak już kiedyś pisałam, jestem pod wrażeniem warsztatu autorki, sposobu, w jaki prowadzi narrację, jak buduje napięcie i sprawia, że niepewność narasta z każdym kolejnym zdaniem.
Beacie życzę kolejnych tak dobrych i poruszających opowiadań, a nam czytelnikom – ich książkowego wydania.

Beata Szymura prowadzi bloga, a recenzje jej opowiadań można przeczytać między innymi na portalu wydaje.pl

środa, 15 czerwca 2011

mechaniczna pomarańcza kręci się...

Anthony Burgess, „Mechaniczna pomarańcza”
Wydawnictwo WEMA, Warszawa 1991

„— To co teraz, ha?
Byłem ja, to znaczy Alex, i trzech moich kumpli, to znaczy Pete, Georgie i Jołop, a Jołop to znaczy po nastojaszczy jołop, i siedzieliśmy w Barze Krowa zastanawiając się, co zrobić z tak pięknie rozpoczętym, a wieczór był chujnia mrok ziąb zima sukin kot choć suchy. W Barze Krowa dawali mleko z czymś, to była taka melina, a może wy już nie pamiętacie o braciszkowie moi, co to były za meliny, bo wszystko się teraz tak bystro zmienia i wszyscy raz dwa zabywają, gazet się też wiele nie czyta. Wiec w tym pabie sprzedawali mleko z dodatkiem czegoś jeszcze. Na spirtne nie mieli pozwolenia, ale jeszcze nie wyszedł ukaz, że nielzia robić tych nowych sztuczek, co je dobawiali do regularnego mleczka, więc mogłeś sobie w nim kazać na przykład welocet albo syntemesk, albo drenkrom, albo jeszcze jeden czy drugi taki maraset, że miałeś od niego rozkoszne, ujutne piętnaście minut sam na sam podziwiając Pana Boga i Wsiech Jego Aniołów i Świętych w lewym bucie i do lego błyski wybuchy na cały mózg, no po prostu horror szoł! Albo mogłeś pić mleko z żyletami w środku, tak się u nas mówiło, że się człowiek od niego naostrzy i jest gotów na niemnożko tego brudnego, co to dwadzieścia w jedno, i jak raz to piliśmy tego wieczora, od którego zacznę opowieść.”
Moja pierwsza myśl po przeczytaniu początku „Mechanicznej pomarańczy”: co to ma być? I jeszcze: ktoś sobie żarty robi? Może to jeden wielki błąd w druku? O co w tym wszystkim chodzi? I, po kiego grzyba, te rosyjskie makaronizmy?!
Długo męczyłam I rozdział. Najgorsze, że było to jedyne czytadło, które zabrałam ze sobą w trzygodzinną podróż… Żeby się zupełnie nie zanudzić – zaczęłam czytać dalej. Zła na siebie, że nie kupiłam choćby gazety; zła na osobę, która książkę zachwalała; zła na kierowcę, który zapomniał, że wozi ludzi, a nie worki z ziemniakami. No po prostu horror szoł!
Przebrnęłam przez kolejny rozdział. Zaczęły mnie bawić te „ruskie” wtręty. Zaczęłam wsiąkać w książkę. I jednocześnie czułam narastający wstręt do tych młodych chłopców, ich „zabaw”, języka i zła, które z nich emanuje. Dawno nie odczuwałam tak wielu sprzecznych uczuć podczas lektury książki, jak w czasie brnięcia przez „Mechaniczną pomarańczę”.
Miasto, w którym żyje Alex i jego banda jest jak Józef K. – niedookreślone, nierealne, szare. Może znajdować się gdzieś na zachodzie Europy, może to być gdzieś w Stanach. Właściwie wszędzie. Czas też nie jest ściśle określony. Historia ta mogła wydarzyć się wczoraj, może dziać się dziś, gdzieś obok nas. Jedyne, co może naprowadzić czytelnika na jakiś ślad czasu to moda. Surrealistyczna wizja miejsca i czasu nadaje książce specyficznego charakteru.
Alex:  piętnastoletni łobuz, gwałciciel i morderca, entuzjasta mleka z dodatkiem środków psychoaktywnych, herszt bandy i fan muzyki klasycznej – oto główny bohater i narrator.
„No i dobra, ja robię zło, niby cały ten zachwat i łomot i krajanie brzytwą, i to stare ryps wyps ryps wyps, a jak mnie złapią, ni, to tym gorzej dla mnie, o braciszkowie moi, no i pewnie, że nie można prowadzić kraju, gdyby w nim każdy jeden tak wyprawiał po nocy jak ja.”
Najpierw hulanki i swawole, później pobyt w zakładzie karnym. Dopiero wtedy czytelnik odzyskuje wiarę w Dobro i potęgę Państwa. Tylko czy słusznie? Innowacyjny, jak na tamte realia, sposób na resocjalizację sprawił, że zaczęłam współczuć temu draniowi. Bo przecież: „Dobroć to kwestia wyboru. Kiedy człowiek nie może wybierać, to nie jest już ludzkie.”
Horror szoł –  określenie odpowiednie nie tylko by określić sposób na życie tego okrutnego małolata, ale też by mówić o terapii, jakiej został (po części na własne życzenie) poddany.
Mimo początkowych problemów z wciągnięciem się w opowieść – nie powiem o niej złego słowa. Jestem zachwycona nie tylko samą fabułą, ale też podejściem do tematu walki, jaka toczy się między dobrem a złem.
            Po krótkim szperaniu w Internecie udało mi się trafić na informację, że w polskim przekładzie można przeczytać kilka wersji „Mechanicznej pomarańczy”. Ja czytałam wersję R, stąd te rosyjskie słówka. Z racji, że nie jestem kompletnym rosyjskojęzycznym laikiem – nie miałam problemów z domyśleniem się, co dane słówko znaczy (tak, o istnieniu słowniczka dowiedziałam się dopiero, gdy okazało się, że historia kończy się na 122 z 160 stron…). Myślę, że po sesji rozejrzę się za wersją A, choćby po to, by uświadomić sobie po raz kolejny, że mój angielski leży na łopatkach i kwiczy po cichu. A może jest już wersja N?

czwartek, 2 czerwca 2011

biblioteka cieni


Mikkel Birkegaard, „Biblioteka cieni”
Wydawnictwo Świat Książki, Warszawa 2011

Na dzień dobry czytelnik dostaje… trupa. A właściwie nie całkiem na dzień dobry – na początku powieści nasz trup jeszcze trupem nie jest; ot, z pozoru zwyczajny stary antykwariusz, który wraca do swojego królestwa po wakacjach.
W gablocie z najcenniejszymi egzemplarzami  znajduje nową książkę. Tylko skąd? Przecież zakup takiej pozycji współpracownik bohatera powinien był z nim uprzednio skonsultować. Nie ważne, miło, że taka książka jest teraz własnością antykwariatu. I na tym radość antykwariusza się kończy – czytelnik dostaje zaskakujący opis śmierci i zagadkę do rozwikłania.
Luka, bo tak na imię miał nasz zmarły, żył dla książek i dzięki nim. Jego przyjaciele to stali bywalcy Libri di Luca i członkowie pewnego elitarnego stowarzyszenia. Mogłoby się wydawać, że starszy pan nie miał bliskiej rodziny, jednakże jest to przypuszczenie błędne. Jego syn to wzięty adwokat. Wydarzenia z przeszłości spowodowały jednak, że ich drogi się rozeszły.
Po latach rozłąki Jonowi trudno było uwierzyć, że ojciec mógł mu cokolwiek zapisać w testamencie. Okazało się, że nowym właścicielem antykwariatu został właśnie on – dziecko przed laty oddane przez ojca do sierocińca.
Jon jest rozdarty – musi łączyć pracę zawodową z opieką nad antykwariatem. Jak na złość – przydzielono mu do rozwiązania wyjątkowo trudną sprawę, której powinien poświęcić się bez reszty, a otoczenie zmarłego w niejasnych okolicznościach Luki i problematyczna kwestia przejęcia Libri di Luca wcale nie są czynnikami sprzyjającymi wytężonej pracy adwokata. Mężczyzna odnosi wrażenie, że bibliofile nie informują go o wszystkim, tylko karmią półprawdami. Problematyczny klient robi wiele, by utrudnić adwokatowi pracę, a wrogowie Luki podejmują próbę podpalenia antykwariatu, która jest bodźcem rozkręcającym całą, do tej pory odrobinę leniwą, opowieść.
Wychodzi na jaw, że na świecie istnieje pradawna organizacja zwana Stowarzyszeniem Lektorów, której członkiem był zarówno Luka, jak i jego współpracownicy i spora część osób odwiedzających antykwariat. Tuż przed śmiercią ojciec Jona wpadł na trop tajemniczej Organizacji Cieni. Świat zamknięty w książkach wcale nie jest tak bezpiecznym, na jaki może wyglądać.
Po przeczytaniu „Biblioteki cieni” kilka razy złapałam się na tym, że nieświadomie szukam wzrokiem w swoim otoczeniu ludzi, którzy zbyt intensywnie wpatrują się w czytających. Czyżby wywierali wpływ na naszą percepcję czytanych tekstów? Czy ludzie wokół mnie czują energię bijącą z egzemplarza trzymanego przeze mnie w dłoniach?
Spodobał mi się pomysł na książkę – mamy w niej tajemnice, podejrzaną organizację, opis zmagań zwolenników dobra i zła (i oczywiście wszyscy myślą, że są tymi dobrymi), jest podstępna intryga opanowania świata… No tak, wątek miłosny też jest (choć ten do gustu mi nie przypadł, wydał mi się jakoś niedopracowany).
Często w kontekście rozmów o czytaniu wspomina się o potędze wyobraźni, a tu mamy sytuację odwrotną: według autora potęgą samą w sobie jest czytanie. Teraz z pewnym niepokojem myślę o tym, jak uczono mnie czytać, odpowiednio akcentować i interpretować teksty. Węszę w tym jakimś podstęp;)
Nie mogę powiedzieć, że „Biblioteka cieni” mnie zachwyciła (a już na pewno nie mogę tego powiedzieć o niektórych jej fragmentach), ale z całą pewnością ta powieść mnie nie znudziła. Pomysł dobry choć wykonanie odrobinę niezadawalające, ale to akurat można autorowi wybaczyć. Ta książka to w zasadzie jego debiut literacki, choć powstawała przez pięć lat, bo autor zawodowo zajmuje się… programami komputerowymi;)