sobota, 23 marca 2013

portret malarki



Barbara Mujica, „Frida”
Wydawnictwo G+J Gruner+Jahr Polska, Muza S.A., Warszawa 2005 r.

Jednym z moich dawnych planów było przeczytanie czegoś więcej o Fridzie Kahlo, niż sucha notka z Wiki. Nie jestem fanką artystki. Właściwie to nie przepadam za jej malarstwem. Patrząc na jej obrazy czuję, jakby wylewały się z nich, w przebraniu kolorów, gigantyczne ładunki emocji. Co ważne – emocji nie zawsze pozytywnych, choć pod płaszczykiem żywej zieleni czy błękitu. Powieść Barbary Mujica tylko upewniła mnie w przekonaniu, że Fridy z obrazów po prostu nie lubię.

Przez prawie 400 stron czytelnik poznaje dziwne i burzliwe życie Fridy z perspektywy jej cienia – prawie bliźniaczej siostry. Frida, jaką przedstawia czytelnikowi Cristi to dziewczyna zaborcza, bezpośrednia i waleczna. Taka, która nie zawsze wybacza doznane zniewagi, a na pewno – nigdy o nich nie zapomina. Młodsza o 11 miesięcy Cristi jest zazdrosna o Fridę – to się czuje. Ale także jest dumna z własnej siostry, która pomimo przeciwności losu uparcie idzie przed siebie z podniesionym czołem i bojowym okrzykiem na ustach.

Być może determinacja Fridy wzięła się z jej choroby, a może z przekonania o własnej wartości. Niezaprzeczalnym jest jednak fakt, że Fridta zawsze wymagała, by traktowano ją nie tylko na równi z innymi; jej zależało na tym, żeby każdy widział jak cierpi, jak zmaga się z losem i jak wszystkie te bitwy wygrywa. Taka waleczna męczennica, wszystko pod kontrolą, każdy grymas bólu i niezadowolenia na pokaz. Egoistka i tyran w spódnicy. Pełnoletni, rozwydrzony bachor. Wystarczy, że Frida raz tupnie, a już wszyscy zaczynają na nią chuchać i dmuchać. Ciekawe czy bardziej z obawy o jej zdrowie i komfort psychiczny, czy własny spokój…? Niejednokrotnie narratorka mówi o siostrze po prostu źle, a kilka linijek dalej – zaczyna usprawiedliwiać… zachowanie Fridy. Odniosłam wrażenie, że Cristina, choć czuje się niekochana nawet przez własnego ojca tłumaczy sobie, że kalece należy się więcej (miłości, zrozumienia, szacunku, ślepego oddania, swobody wyrażania i traktowania innych) – nawet jeśli wymaga za dużo, nawet gdy zachowuje się jak pasożyt.. Niemoralne zachowanie, słownictwo rodem z rynsztoka, pozerstwo, lekceważenie wszelkich zasad – wszystko trzeba było chorej wybaczyć.

„Po co upiększać to, co Bóg stworzył brzydkim?”

W swojej opowieści-rzece najmłodsza Kahlo, czwarta z córek węgierskiego Żyda, nie ogranicza się tylko do historii życia Fridy. Wielokrotnie wspomina o własnych uczuciach i podejmowanych/zaniechanych działaniach. Gdzie Frida, tam Cristi; nie zawsze dobrowolnie. Obie kobiety, z racji nieznacznej różnicy wieku, mają ze sobą wiele wspólnego. Tak wiele, że można pomyśleć…

Ta wyimaginowana spowiedź na kozetce u psychiatry jest przepełniona siostrzaną miłością, a jednocześnie zakropiona jadem obustronnej zawiści i prośbą o zrozumienie. 

Wątki biograficzne przeplatają się z fikcją literacką. Historia Meksyku zdaje się być sensem życia mężczyzny, którego pokochała Frida. By zdobyć miłość Rivery musiała pokochać Meksyk, utożsamić się z jego mieszkańcami. Burzliwe losy kraju i związek tych dwojga to naczynia połączone. Wydaje się, jakby komunizm i rewolucja stanowiły podstawę miłości tych dwojga.

            To musiało być niezwykle trudne przedsięwzięcie – tak opowiedzieć o życiu bohaterki narodowej, żeby nie przesadzić w żadną stronę: nie przesłodzić, ale też nie zrobić z niej potwora. Czy się udało? Na to pytanie mogą odpowiedzieć chyba tylko ci, którzy poznali Fridę osobiście.

czwartek, 21 marca 2013

kapryśnie

21 marca
Dzień, w którym powinna przyjść wiosna.

nie przyszła
bez podania oficjalnego powodu
lub choćby odręcznego usprawiedliwienia
„że z ważnych przyczyn rodzinnych…”
„że zaległości nadrobi w terminie…”
„że uprasza się o nieodpytywanie…”

pewnie cierpi na agorafobię
albo zespół chronicznej niechęci
wobec odwiecznych oczekiwań
że ma pachnieć
i świeżo wyglądać
a pęczniejąc przy tym dyskretnie
legitymizować
bezmyślne rządy prokreacji

może płacze czytając gazety
albo na stronie nekrologów
napotkała znajome
nazwisko
może raz chce pozostać w zgodzie
zamiast w poprzek jak zwykle
może jej wiecznie zimno
to wszystko”

Monika Rakusa, „39,9”

rano, idąc do pracy, miałam ambitny plan - zrobię zdjęcia mleczykom (pierwszym w tym sezonie!), które wczoraj rozkwitły pod moim oknem. na planach się skończyło. nad Wisłą jest tak smętnie i szaro. nawet bazie jakieś niewyraźne.

ale - nie ma co się załamywać. kiedyś wiosna przyjdzie! a jak nie, to pójdę topić Marzannę. pójdę, jak pragnę zakwitnąć!:)

sobota, 16 marca 2013

wszystko jest iluminacją



Jonatan Safran Foer, „Wszystko jest iluminacją”
Wydawnictwo W.A.B, Warszawa 2010 r.

            Tak wiem, dziś nie popisałam się, jeśli idzie o tytuł posta. Ale mam usprawiedliwienie!:) Wszystko przez tę książkę. Trzy spore opowieści w jednej  – niezły chwyt autora i spory kłopot dla osoby, która najpierw widziała film. Początkowo nie mogłam się połapać w tych dziwnych przeskokach między wiekami. Później, w miarę zapadania się w opowieści zaczęłam odnajdywać powiązania między nimi. 

Aleks, tłumacz z przypadku będzie naszym przewodnikiem – chłopak ma pewne doświadczenie w tym temacie, więc istnieje cień szansy, że czytelnik nie pobłądzi na ukraińskim odludziu. Jak na człowieka o wschodnim pochodzeniu przystało, Aleks jest bardzo gościnny i chętnie wprowadza nas do swojego domu. Poznajemy jego matkę, ojca, jego miniaturowego bratka Igorka, ślepego (na zawołanie:P) dziadka i sukę przewodnika Sammy Davis, Junior, Junior. Aleks stroni od zwięzłych wypowiedzi, chętnie popisuje się swoją angielszczyzną, zdarzają mu się dygresje od dygresji. Koniecznie trzeba mieć gdzieś w głowie otwarty słownik (i drugi gdzieś w pobliżu, tak na wszelki wypadek), w przeciwnym razie można baaaardzo opacznie zrozumieć, co chłopak chciał przekazać.

Pisanie/mówienie o czymś z perspektywy czasu może:
a. przynieść korzyść w postaci uładzenia emocji
b. wpłynąć na zniekształcenie faktów.
Oczywiście, oba te mechanizmy zadziałały w przypadku Aleksa (kto wie, czy nie z większym naciskiem w przypadku mechanizmu b.), który podjął się relacjonowania poszukiwań Trachimbrodu. Dlaczego wybiera się do zaginionego miejsca, o którym nikt już nie pamięta? Na zlecenie własnego ojca, bardzo zajętego pracownika Zwiedzania Dziedzictwa, który ni w ząb nie rozumie po angielsku, a jakoś z przyjeżdżającym lada dzień Amerykaninem porozumieć się trzeba będzie. Ów obcokrajowiec to Jonathan Safran Foer, który:

„[…] szuka za miastem, z którego wyszedł jego dziadek – powiedział Ojciec – i za jedną taką, mówi na nią Augustyna, co wyłowiła jego dziadka z wojny. Spragniony jest napisać książkę o wiosce swojego dziadka.”

            Żeby nie narażać gościa zza oceanu na gwarantowane niewygody wynikające z podróżowania publicznymi środkami komunikacji, a także – by chronić go przed ciekawskimi i raczej nieprzychylnie nastawionymi osobnikami, Aleksander Ojciec nakłania (no dobra: zmusza) Aleksandra Dziadka do przyjęcia roli kierowcy i przewodnika dla Amerykanina i Aleksandra Wnuka. Żeby podróż mogła rozpocząć się na dobre konieczne jest jeszcze odebranie gościa z dworca we Lwowie.

„To jest Amerykanin? – pomyślałem. I jeszcze: To jest Żyd? Był srogo krótki. Nosił okulary i miał mikroskopijne włosie, które nigdzie nie było rozkupione, tylko leżało jemu na głowie jak Szapka. (Gdybym był jak Ojciec, może nawet przezwałbym go Szapką.) Nie wydawał się ani jak Amerykanie, których widywałem w magazynach, ci z żółtym włosiem i z muskułami, ani jak Żydzi z historycznych książek, ci całkiem bez włosia i z wystającymi kościami. Nie przywdział ani siwych dżins, ani uniformu. Prawdę zarzekłwszy, w ogóle nie wydawał się na coś specjalnie. Byłem rozwiedziony do maksymalności.”

            Po krótkiej wymianie zdań udało się zapakować do samochodu Aleksa, Aleksandra Dziadka, Sammy Davis, Junior, Junior i Amerykanina. Drużyna pierwsza klasa: mierny tłumacz, ślepy kierowca, nerwowa suka przewodnik i skołowaciały, małoamerykański Amerykanin. Szczegółowy przebieg podróży czytelnik znajdzie w książce.

Tymczasem, chciałabym powiedzieć jeszcze nieco o historii, jaka powstała w głowie Jonathana podczas podróży przez Ukrainę. Mogłoby się wydawać, że będzie to powieść mówiąca o przeszłości nie tak odległej, sięgającej jedynie czasów wojennych. Otóż nie. Jonathan wskrzesza w swojej książce nieistniejące miasteczko i na nowo kreuje jego historię zaczynając w XVII wieku.  Ta osada żydowska położona nad rzeką Brod to twór irracjonalny, dom ludzi żyjących jakby poza czasem, niemalże kiszących się we własnym sosie z cierpień, uprzedzeń i mitów. To stamtąd pochodzą przodkowie Amerykanina, ich mity ciągle w nim są. Wydaje się, że Jonathan chce ocalić Trachimbrod od zapomnienia, koniecznie chce wydobyć wioskę z mroków historii. Nawet jeśli ceną ma być wykreowanie całkiem nowej historii tego miejsca.

Kto jest pierwszym czytelnikiem tej historii w odcinkach, która ze ścinków powstała? Nikt inny, jak Aleks Tłumacz. Książka Foera wielokrotnie przebyła ocean, ponieważ po zakończeniu wyprawy poszukiwawczej nie skończyła się znajomość między młodym Ukraińcem i Amerykaninem. Pisują do siebie dość regularnie. Aleks opowiada o domu i Ukrainie, udziela Jonathanowi licznych rad, co do planowanego rozwinięcia opowieści o Trachimbrodzie, sugeruje to i owo, obiecuje się więcej nie wtrącać w pracę twórczą…

Nie ukrywam, że trudno mi o tej książce pisać - nie chcę zdradzić zbyt wiele pozbawiając kogoś w ten sposób przyjemności płynącej z zagłębiania się w całość. Nie ukrywam, że najbardziej podobała mi się wędrówka przez kraj w poszukiwaniu cienia. Z kolei część o dawnym nie-istniejącym miejscu niejednokrotnie wywoływała we mnie skrajne emocje – od przerażenia, poprzez sporadyczne (kpiące) uśmieszki po złość. Książka jest warta polecenia. Niejednokrotnie można parsknąć ze śmiechu (głównie dzięki wspomnianej angielszczyźnie Aleksa), po to tylko by uświadomić sobie, że ogólnie sytuacja była raczej mało zabawna. Tragikomedia o bardzo wielu warstwach.

Jeśli  ktoś jeszcze nie widział filmu (o tym samym tytule),  a nie boi się ewentualnego wypaczenia opinii o książce albo podświadomych porównań książki z filmem (i odwrotnie, w zależności co pozna jako pierwsze):


niedziela, 10 marca 2013

marzyciel na tropie



Matthew Pearl, „Cień Poego”
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2006 r.

„Na cichym cmentarzu zaczęła się i szybko kończyła uroczystość pogrzebowa. Przez mgłę niełatwo przyszło mi dojrzeć jej uczestników. Poczułem się jak we śnie; zamazane sylwetki i niejasne przeświadczenie, ze nie powinienem na to wszystko patrzeć. Stałem tuż przy bramie, toteż z przemowy duchownego niewiele do mnie doszło. Poza tym nie mówił głośno, bo też nie zgromadziło się zbyt wielu żałobników.
W życiu nie widziałem smutniejszego pogrzebu.”

            W ten oto prosty, choć przygnębiający sposób Quentin Clark został wciągnięty w niejasną sprawę śmierć Edgara Alana Poe. Prawnik i wielki wielbiciel twórczości poety za punkt honoru stawia sobie obronę dobrego imienia twórcy po jego śmierci. Nie robi tego tylko z powodu wcześniejszej propozycji, jaką złożył poecie za jego życia – zobowiązując się dożywotnio na świadczenie takiej „usługi” nieodpłatnie. Główny bohater i narrator w jednej osobie uważa się za przyjaciela Poego. Ponadto młodzieniec pretenduje do miana powiernika jego najskrytszych marzeń i planów.

            Jak na moje oko, całe to przywiązanie do twórczości, niemalże boska cześć oddawana poecie i wiara w słuszność sprawy stały się początkiem zatracenia Quentina. Ile jest na świecie osób, które są gotowe, by z dnia na dzień porzucić wszystko i ruszyć w świat? A ile z nich zrobi to z pobudek czysto ideologicznych albo wiary w słuszność kompletnie nieracjonalnej sprawy?

            Wydaje mi się, że Quentin ma w sobie coś z dziecka – wierzy, że w Paryżu odnajdzie pierwowzór Dupina, wielkiego detektywa, który u Poego potrafił rozwiązywać najbardziej zawiłe zagadki. Co więcej chłopak o mentalności paniczyka-filozofa jest przekonany, że Dupin z krwi i kości wyjaśni tajemnicę śmierci poety oraz oczyści jego dobre imię z podejrzeń o rozwiązłe i hulaszcze życie.

            Och, proszę się nie oburzać! W moim odczuciu Clark JEST paniczykiem. Facet praktycznie na starcie ma dobrą reputację i nazwisko, a wszyscy w mieście darzą go szacunkiem. Nie, nie w uznaniu jego zasług dla lokalnej społeczności. Pani Blum, przyjaciel z dzieciństwa Peter i całe Baltimore patrzą na Quentina Clarka przez pryzmat jego nieżyjących rodziców. Autor nie napracował się nad tą postacią. Zwyczajnie wykorzystał „szaleństwo” bogatego jedynaka-sieroty i wysłał go w pogoń za prawdą na stary kontynent, niczym błędnego rycerza. Niech sobie z tęsknoty usycha ta, która Clarka kocha, niech jej wpływowa ciotka wyswata ją z innym! Nuuuuda…! Przecież motyw przywiązania/nieuświadomionej miłości do przyjaciółki z dzieciństwa można by było przedstawić bardziej! Bardziej tragicznie, bardziej wybawczo, bardziej nowatorsko!

            Podczas poszukiwań rozwiązania zagadki Quentin popełnia szereg błędów z powodu oczywistego braku doświadczenia w tej materii, bo jego kancelaria prowadzi sprawy innego typu. Chłopak jest szalenie podatny na sugestie, z łatwością odrzuca poszlaki, które nie przystają do JEGO wizji i nie dostrzega kwestii istotnych

A co mi tam, powiem to: dupa wołowa, nie detektyw.

Co innego dwaj inni poszukiwacze prawdy: wycofany i nieco pasywny Duponte wynajęty przez Clarka w Paryżu oraz aktywny i uparty Baron Dupin, który ląduje w całym tym bajorze jakby przez przypadek (przypadek przez niego samego bardzo pożądany). Ci dwaj rywale wiedzą, jak patrzeć, żeby zobaczyć wszystko; jak szukać, by znaleźć rozwiązanie. Mimo że działają osobno, niejednokrotnie zwracają uwagę na te same szczegóły, ale – co istotne – nie zawsze interpretują je w ten sam sposób. Nawet po ponad dwóch latach od śmierci Poego są w stanie, jako-tako, odtworzyć jego ostatnie dni.

Mamy więc dwie drużyny, które konkurują ze sobą, choć nie mają wspólnego celu. Duponte na zlecenie Quentina szuka prawdy, a Dupin z przebiegłą Bonjour szukają… rozgłosu i pieniędzy.

Książkę poleciła mi kumpela, która twierdziła, że jest to niesamowicie wciągający i nieco mroczny kryminał. Hm...! widział ktoś nie-mroczny kryminał? Ponieważ nie czytałam niczego innego, co wyszło spod pióra M. Pearla, uniknęłam niepotrzebnych porównań. I dobrze, bo mogę być choć trochę obiektywna w swojej ocenie. „Cień Poego” to… gniot. Dobrnęłam do końca i dość długo nie mogłam dojść do siebie, tak bardzo mnie ta książka zmęczyła i zawiodła.

Próbowałam się pobawić w rozwiązanie zagadki tytułu. Po namyśle doszłam do wniosku, że tytułowy Cień to nie oddany czytelnik, pożądający prawdy i poszukujący sposobu na rozgłoszenie dobrego imienia Poego. To nie żaden z zaangażowanych fachowców. Jak dla mnie – chodzi o tę znikomą wiedzę na temat twórcy, jaką dysponował współczesny mu świat. I chyba chwile poświęcone na dociekanie znaczenia tytułu sprawiły mi największą frajdę.

Kurczę! Ogólny pomysł na powieść był świetny, ale to, co z niego wyszło woła o pomstę…! Za dużo chaotycznych retrospekcji, za dużo głównego bohatera, za mało tajemnicy. Dobra książka to nie tylko dobre momenty, a właśnie z tym mamy do czynienia w tym przypadku.