wtorek, 7 lutego 2012

czółenka z czekolady

Joanne Harris, „Rubinowe czółenka”
Wydawnictwo Prószyński I S - ka, Warszawa 2007 r.

       Nie mogę się pohamować – po zjedzeniu jednej kostki (zazwyczaj) sięgam po kolejne… W efekcie cała tabliczka czekolady zostanie pożarta w jedno popołudnie;) Podobnie mam, gdy w grę wchodzi kontynuacja jakiejś powieści: chcę jak najszybciej poznać dalsze losy bohaterów (i sprawdzić, czy kolejne części danej książki, za przeproszeniem, nie jadą na opinii i sukcesie swojej poprzedniczki).

       „Rubinowe czółenka”, o których chcę dziś opowiedzieć, to kontynuacja „Czekolady” (swoje achy i ochy spisałam tutaj).

„– No, Annie. Powiedz. Kto umarł?
– Moja matka – odpowiedziała. – Vianne Rocher.”
 

       Od tej wymiany zdań zaczyna się znajomość Annie z Zozie de l’Alba. Kim jest dziewczynka? To Anouk, tylko pod przybranym imieniem. Yanne Charbonneau porzuciła stare życie, zmieniła imię córki i swoje, nazwisko też znalazła nowe. Właściwie Vianne spaliła wszystkie mosty, zostawiając tylko małą, lichą kładkę. Już nie przenosi się z miejsca na miejsce, nie jest ekstrawagancką bizneswoman z córką kręcącą się pod nogami.

       Nasza czarodziejka osiadła w Paryżu, prowadzi małą, właściwie nieprosperującą kawiarenkę, w której sprzedaje zwykłe, gotowe czekoladki. Vianne ugłaskała wiatr. Tylko za jaką cenę…! Człowiek w czerni znów chciał je dopaść, po raz kolejny były zmuszone salwować się ucieczką. Na dodatek teraz Yanne musi troszczyć się nie tylko o siebie i Anouk, bo są we trzy: ona, Annie i mała Rosie. Młodsza z córek jest wyjątkowo skrytym i spokojnym dzieckiem. Nie psoci, ciągle układa jakieś wzory z zabawek i cukierków, rysuje (najchętniej małpki) i wcale nie krzyczy. Czasem tylko kwili jak kot.

       Druga z postaci, których nie było w „Czekoladzie” to wspomniana wcześniej Zozie. Ta dziewczyna o stu twarzach jest niemalże lustrzanym odbiciem Vianne, tej czasów Lansquenet i z lat jeszcze wcześniejszych. Jest roześmiana, zadbana i beztroska, wygląda niczym rajski ptak, a o magii wie naprawdę sporo. Prawie z marszu zyskała zaufanie Annie, a z czasem polubiła ją także Yanne. Ani się obejrzałam, a Zozie pracowała w chocolaterie. Co więcej: namówiła właścicielkę do przyniesienia z piwnicy garnków, rondli i foremek! Tajemnicza Zozie wyrwała Yanne z letargu, obudziła nową pasję w Annie, tchnęła nowe życie w kawiarenkę i prawie całą dzielnicę. Biznes znów zaczął się kręcić, Vianne wróciła do produkcji czekoladowych przysmaków – prawie nie wychodziła z kuchni!

       Z resztą – już niedługo będzie mogła przestać spędzać tam tyle czasu… Vianne, która postanowiła się ustatkować i zapewnić córkom spokojne życie, idzie dalej w swoich (szalonych) pomysłach: przyjęła oświadczyny Thierry’ ego, do którego należy lokal, w którym mieści się kawiarenka oraz  mieszkanie znajdujące się ponad nią.

„Thierry Le Tresset, lat pięćdziesiąt jeden. Rozwiedziony, jeden syn, przykładny katolik, człowiek opoka.”

       Czy to z nawału obowiązków, czy ze zmęczenia, a może dlatego, że Anouk dorasta, a Vianne dojrzewa – dość, że od chwili gdy w chocolaterie pojawiła się Zozie, coś zaczęło zgrzytać w kontaktach na linii matka – córka.

       Po odejściu z Lansquenet miał miejsce pewien Wypadek, który pchnął Vianne do zarzucenia czarów, nawet tych najdrobniejszych. Magiczne formuły szeptane, aby przyciągnąć klientów, odgonić złe duchy, urozmaicić sobie chłodny wieczór… zaczarowane gesty – wszystko to stało się dla Vianne elementem niepożądanym w jej nowym, statecznym życiu. Anouk miała zapomnieć, że coś takiego jak magia w ogóle istnieje. Złożyło się jednak tak, że plany Zozie i Vianne związane z Anouk są diametralnie różne. Nowa „przyjaciółka rodziny” świadomie, ale w bardzo subtelny sposób, nastawia dziewczynkę przeciwko matce.

       Zamiarem autorki było przybliżenie losów i postaci Zozie, żeby czytelnik sam mógł wyrobić sobie zdanie na jej temat. Niestety – Zozie przedwcześnie zdradza nam dużo na swój temat i bardzo wcześnie możemy się domyślać, co zamierza, jaki chce osiągnąć cel, gdy wcina się między wódkę a zakąskę.

       Tak jak w „Czekoladzie” mamy narrację prowadzoną z różnych punktów widzenia. Yanne troszczy się o córki, głowę zaprzątają jej przygotowania do ślubu. Usilnie stara się nie dopuścić do całkowitego oddalenia się Annie, zerwania łączącej je więzi. Poza tym musi się bardzo starać, by chronić Tajemnicę Rosie, ani Anouk, ani Roux – nikt poza samą matką nie zna prawdy o Rosie. Anouk w szkole ma niezłe utrapienie z prostakowatą blondyną w różowych ciuszkach i jej koleżaneczkami. W klasie traktują ją jak wyrzutka. Na domiar złego dziewczynka ma żal do matki, o to bezbarwne życie, jakie muszą wieść gdzieś w środku Montmartre …

       Dwie dorosłe kobiety z nie do końca jasną przeszłością (obie straciły swoje matki o wiele za wcześnie), dwie małe dziewczynki, a na dokładkę mężczyźni, którzy chcą tylko ich dobra. Stare porzekadło mówi, że kto sieje wiatr, ten zbiera burzę. Tutaj ktoś otworzył puszkę Pandory i uwolnił stare bóstwo. Hurakan zaczął siać spustoszenie w umysłach i w sercach…

       „Czekolada” miała otwarte zakończenie, mogłam samodzielnie dośpiewać sobie dalsze losy bohaterów. Jednak obietnica kolejnej tabliczki pysznej czekolady była zbyt kusząca… I teraz na usta ciśnie mi się tylko jedno określenie: wyrób czekoladopodobny. A szkoda, bo „Rubinowe czółenka” miały obiecujący początek i kilka naprawdę ciekawych momentów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz