czwartek, 26 stycznia 2012

piekielny Brooklyn

Hubert Selby Jr, „Piekielny Brooklyn”
Wydawnictwo Niebieska Studnia, Warszawa 2009 r.    

                Jesienny wieczór, pięć minut do zamknięcia biblioteki. Zziajana wpadam między regały, szukam CZEGOKOLWIEK – byle sięgnąć po książkę nieznanego autora (mój ubiegłojesienny wymysł). Drapnęłam z półki pierwszą lepszą książkę, patrzę na okładkę, a tam jak byk napisano: „Powieść autora Requiem dla snu”. Opad szczeny, ślinotok, wybałuszone gały i sprint do pani bibliotekarki:
- Jest Requiem?
- Yyy… (szper – szper) nie ma. A to jest druga część?
- Nie wiem… raczej nie… ale film musiała pani widzieć.
- Nie kojarzę (musiałam mieć hiperosłupiałą minę, bo pani kontynuowała). A do czego to jest podobne?
- Hm… Trainspotting Irvine Welsh’a (tym razem pani bibliotekarka nie wie o czym mówię, więc tłumaczę dalej). U nas książkę nazwano Ślepe tory, a film miał tytuł oryginalny.
- O narkomanach?   
- Tak!
- Czytałam, książka była… Ale – ale, jeśli Requiem jest równie dobre, to proszę przyjść po nowym roku, może już nadrobimy braki.

                Taaaak…! Jak tylko uda mi się pokonać sesję, załatwić choć kilka dni wolnego w pracy to pojadę do domu (jakby w Krk bibliotek nie mieli…:P) i zapytam, czy już jest moje marzenie;)

    Tyle tytułem wstępu, pora przejść do konkretów;)

                Jeśli ktoś czytał/widział „Requiem dla snu”, lub miał styczność z „Trainspotting” albo nie gardzi literaturą podobną do „Mechanicznej pomarańczy” i „polubił” tego typu fabułę, język lub nie boi się zetknąć z okrutną rzeczywistością, nie powinien czuć się zawiedzony sięgając po „Piekielny Brooklyn”. Wręcz nie mieści mi się w głowie, jak autorowi udało się w jednej książce upchnąć taką patologiczną bombę, jak sprawił, że zapałałam wstrętem do dzielnicy, którą kojarzę tylko z piosenek – jednej o Natalii, drugiej o moście, który wcale nie jest brookliński.

               Głowa mała, żeby opisać i zrozumieć, co się tam wyprawia! A jakież doborowe towarzystwo! Lokalny gang, który wypełza od Greka tylko po to, żeby komuś dla zabawy skuć mordę; transwestyta bez przerwy jedzący benki i zapijający je ginem (dziewczynom nic innego nie przystoi); nastolatka, która za pieniądze da każdemu i wszędzie (a na koniec tak załatwi kolesia, że jeszcze portfel mu świśnie); dzieci biorące przykład z rodziców alkoholików i popaprańców; przedstawiciel zakładowych związków zawodowych, który wyżej sra niż d*** ma… 

                Oj, ciężka to była książka, ciężka… Odetchnęłam z ulgą, gdy dotarłam do końca. Nie, nie dlatego, że jest źle napisana, że odrzuca mnie od literatury szorstkiej, dosłownej. Najgorsze było to, że z każdą stroną moje poczucie człowieczeństwa, moja wiara w człowieka podupadały coraz bardziej. Co rozdział, co historia czekałam na jakiś pozytywny aspekt, na pomyślne zakończenie. Przez cały czas mówiłam sobie: przecież los się musi odmienić, przecież to są ludzie, a nie zwierzęta, niech ktoś przemówi im do rozumu! Niech ktoś poruszy w nich sumienie!

                Nic z tego. Banda zwyrodnialców nie kieruje się rozumem, tylko instynktem. Nikt z nich nie ma sumienia. Na nic prośby i groźby. Zupełne zezwierzęcenie. Złość przerodziła się w frustrację, a ta z kolei w dziki amok. Ludzka cielesność została obdarta z szacunku, odmienność seksualną zastąpiła brudna dewiacja. W tej książce nie ma odrobiny ciepła.

                W Brooklynie króluje przemoc, narkotyki i prostytucja. Jeśli rażą Cię wulgaryzmy – nie zabieraj się za tę książkę. Bo wulgaryzmy w niej to nic, w porównaniu z opisem scen bicia, stosunków seksualnych, burd „rodzinnych”.

               Każda z części tej książki przedstawia z bliska jedną historię, jedno ludzkie życie, które zdaje się nie mieć żadnej wartości. Czytając o przejściach Tralali oraz o tym, co działo się z Georgette, tamtejszą ciotą – transwestytą zakochaną po uszy w Vinniem, przywódcy lokalnej szajki (który w głębokim poważaniu ma i ją, i własną rodzinę)  nóż mi się w kieszeni otwierał, zagryzałam zęby ze złości i bezsilności. Te dwie historie zrobiły na mnie największe wrażenie. Coś w nich jest, że czytelnik chce wierzyć w to, że koło fortuny obróci się i obie jednak wygrają życie, spełnią marzenia i odnajdą szczęście.

               Christianne F. walczyła z szarym, betonowym i zimnym Berlinem. Na swój głupi i szczeniacki sposób próbowała go pokolorować kredkami ze strzykawki. W Brooklynie nikt nawet nie próbuje szukać kolorów, ludzie codziennie karmią się tą samą papką w kolorze zakrzepłej krwi, gdzieś w oparach fekaliów. Jeśli istnieje piekło na ziemi, to właśnie w takich miejscach.

               Uwielbiam książki, których autorzy za nic mają zasady gramatyki i interpunkcji. Czuję się wtedy, jakbym nie czytała, a słuchała ludzkich wypowiedzi. Niby mówi ta sama osoba, ale jest to tak chaotyczne, tak skondensowane, a jednocześnie tak bardzo wielowątkowe, że można odnieść wrażenie zlepienia wypowiedzi kilku osób.

    „Hubert Selby Jr urodził się i wychował na Brooklynie - w miejscu, które jest jednym z głównych 'bohaterów' jego utworów. Był wrażliwym, ale zbuntowanym chłopakiem, prowadził chuligański tryb życia. Jako piętnastolatek porzucił szkołę, sfałszował dokumenty tożsamości i zaokrętował się na statku handlowym. W 1947 roku, kiedy zawinął do niemieckiego portu w Bremie, stwierdzono u niego zaawansowaną gruźlicę i nie dając prawie żadnych szans na przeżycie, odesłano z powrotem do Ameryki. Tam trafił do izolatki dla umierających pacjentów. Po dziesięciu latach walki z chorobą, podczas której w wyniku licznych operacji usunięto mu jedenaście żeber i część płuca (drugie całkowicie mu się zapadło), wrócił do domu, by umrzeć. Nie poddał się jednak chorobie i walczył z nią aż do śmierci w wieku 75 lat. Z powodu złego stanu zdrowia, słabej kondycji fizycznej i braku wykształcenia trudno mu było znaleźć pracę. Na domiar złego przedłużające się kuracje doprowadziły do uzależnienia od leków, a także od narkotyków(…).”
              
               Myślę, że taki fragment posłowia napisanego przez Macieja Potulnego wystarczy, stwierdzić, czy książki Huberta Selby'ego Jra będą dla nas materiałem odpowiednim do lektury w zimne wieczory, czy też lepiej, dla spokoju własnej duszy, po nie nie sięgać.

              Co kilka lat trafiam na tego typu książki, za każdym razem muszę zbierać swoje poczucie bezpieczeństwa z asfaltu. Zawsze potem muszę szukać pocieszenia – jakiegoś dowodu na to, że na świecie jest miejsce nie tylko na pogardę, kpiny, nienawiść, obłudę wstręt i obelgi.

             Mam nadzieję, że uda mi się przeczytać nie tylko upragnione Requiem, ale wszystko co wyszło spod ręki tego autora. A może ktoś wie, od czego zależy, czy dana książka na naszym rodzimym rynku zostanie wydana lub nie? Bo, co jak co, ale 45 lat poślizgu w przypadku tej książki to całkiem sporo:P Liczę na to, że Niebieska Studnia pomoże polskim czytelnikom poznać bliżej tego autora.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz