wtorek, 28 czerwca 2011

śniadanie zjedzmy u Tiffany'ego

Truman Capote, „Śniadanie u Tiffany’ego” 
Wydawnictwo Czytelnik, Warszawa 1962

„Można by ją wziąć za modelkę fotografa, może za młodą aktorkę, gdyby nie to, iż wnosząc z jej rozkładu dnia było oczywiste, że nie ma czasu być ani jedną, ani drugą.”

Panna Holiday Goligtly, jedna z osób mieszkających w kamienicy przy „wschodniej Siedemdziesiątej którejś ulicy”, jest chyba najbardziej gadatliwą postacią z jaką miałam okazję się zetknąć w całym moim czytelniczym życiu (nie licząc pewnej rudowłosej dziewczyny, przez której historię nigdy nie udało mi się przebrnąć).
Holly to osoba młoda, ale z niemałym bagażem przygód i wspomnień; jednakże jej plecak na marzenia (te, które choć w części udało się jej zrealizować oraz te, które jeszcze na realizację czekają) mógłby nie zmieścić się w żadnej przechowalni.
Uczulenie na wszelkie przejawy stabilizacji życiowej, wiara we własne poglądy, głowa pełna pomysłów na siebie, ogromna liczba „znajomych” (myślę, że gdyby Holly miała swój profil na którymś z portali społecznościowych z łatwością biłaby pod tym względem rekordy), słomiany zapał do różnych spraw, upór – takie cechy bohaterki zapadły mi w pamięć. Ta „szczera blagierka” nie owija w bawełnę, czasem wolniej myśli niż mówi, jest niezdrowo naiwna. A może to nie naiwność, tylko wiara w świat i własne możliwości? Gna przed siebie, nie patrzy wstecz, o szczegółach dotyczących własnej przeszłości mówi wyjątkowo niewiele. Nikt nie wie na pewno ile ma lat ani skąd pochodzi, ani czy opowieści o rzekomej ucieczce z domu i bracie, który wyrósł jak na drożdżach jedząc masło orzechowe są prawdziwe.
Nowy Jork, początek II wojny światowej. Życie w mieście toczy się normalnie. Holly wieczory spędza jako „dama do towarzystwa”, nad ranem znów nie może znaleźć kluczy do budynku i budzi sąsiadów, w dzień odsypia zarwane noce. W czwartki, w dzień odwiedzin, wstaje wcześnie – w więzieniu czeka pewien starszy pan z nową prognozą pogody. Czasem popołudnia spędza u nowego mieszkańca kamienicy (naszego narratora, początkującego pisarza), a czasami zaprasza go do siebie. Mieszka tylko z bezimiennym kotem, choć nie cierpi na „nieurodzaj” odwiedzin. Organizuje u siebie niewielkie prywatki, suto zakrapiane alkoholem, a goście z trudem mieszczą się w jej mieszkaniu. Nie jest ważne: dzień czy noc –  zawsze nosi ciemne okulary. Przede wszystkim dlatego, że bez okularów widzi niewiele, ale wydaje mi się, że również dla wzmocnienia tej aury tajemniczości, którą stara się wokół siebie stwarzać. Poza tym na jej wizytówce umieszczonej na skrzynce na listy pod nazwiskiem zawsze jest ten sam dopisek: w podróży. Bywa, że dopada ją trzęsionka – ni to chandra, ni to depresja, a uspokaja ją wizyta w salonie Tiffany’ego.

„Nigdy nie przyzwyczajaj się do niczego. Każdy, kto się przyzwyczaja, może równie dobrze nie żyć.”

Lekkomyślna, tajemnicza, marzycielka – nie jest to mój ulubiony typ postaci, ale nie potrafiłam oderwać się od książki. Holly mnie:
– drażni, ponieważ przez cały czas ucieka przed odpowiedzialnością – tak jakby nigdy nie chciała dorosnąć,
 – zmusza do namysłu – nie nadaje kotu imienia, żeby go nie zniewolić
– rozczula (może nie jest to najtrafniejsze określenie) – udaje twardą, ale tak naprawdę szuka kogoś, kto się o nią zatroszczy i będzie kochać, ale nie będzie w żaden sposób próbował jej ograniczać.
Odnoszę wrażenie, że bohaterka ucieka w swój wyimaginowany świat, nad którym stara się zapanować, gdyż nie potrafi (nie chce?) dostosować się do realiów świata, w jakim przyszło jej żyć. Jej mieszkanie nie jest umeblowane, otwarte walizki stoją porozrzucane w całym mieszkaniu, jakby w gotowości na kolejną podróż lub ucieczkę.

„– Niech pan nigdy nie kocha nic dzikiego (…) Niewolno oddawać serca dzikiemu stworzeniu. Im bardziej je kochasz, tym ono staje się mocniejsze. Aż wreszcie jest dość silne, żeby uciec do lasu. Albo pofrunąć na drzewo. Potem na wyższe drzewo.  A potem w niebo. I tak pan skończy, panie Bell. Jeżeli pan sobie pozwoli kochać dzikie stworzenie. Skończy pan na patrzeniu w niebo.
Z notki biograficznej autora, którą bez problemu można znaleźć w Internecie dowiadujemy się, że swój debiut literacki miał w roku 1943 (zbiór nowel „Shut the Final Door”), ale największy rozgłos zapewniły mu dwie powieści: „Other Voices, Other Rooms” „The Grass Harp” (o niej napiszę w najbliższym czasie). W swoje powieści wplatał wątki autobiograficzne, krytycznym okiem patrzył na nowojorską bohemę, delikatnie poruszał tematykę orientacji seksualnej (w życiu codziennym nie krył, że jest homoseksualistą). Za życia wydano jedenaście jego książek, pośmiertnie dwie. Pierwsza powieść jaką napisał została wydana dopiero sześć lat temu; poza tym w roku 1986 (dwa lata po śmierci autora) drukiem ukazały się trzy rozdziały powieści, której Capote nie zdążył dokończyć („Answered Prayers. The Unfinished Novel”).
Gdybym najpierw przeczytała książkę nikt, za żadne skarby świata, nie zmusiłby mnie do obejrzenia filmu. Nie potrafię jednoznacznie określić swojego stanowiska w stosunku do tej powieści. Jest napisana językiem prostym, bez żadnych wyszukanych słów (poza nielicznymi słówkami po francusku, niemiecku czy portugalsku), nie ma w niej rozwlekłych opisów przyrody ani bohaterów; czytelnik nie jest bezustannie bombardowany nowymi faktami z życia głównej bohaterki, a dwa bardziej wyraziste epizody (niespodziewane pojawienie się człowieka, który zna całą prawdę o niej i pewna afera, w którą została zamieszana) nie nadały tempa opowieści. Nie chcę powiedzieć, że całość wlecze się jak przysłowiowe flaki, chodzi mi raczej o fakt, iż cała opowieść jest raczej nieskomplikowana i toczy się rytmem jednostajnym.
Niemniej jednak coś w tej książce być musi, skoro tyle osób na świecie zachwyca nieustannie od ponad półwiecza. Niestety gdzieś pod skórą czuję, że gdyby nie film i uwielbiana przez tłumy Audrey, w dzisiejszych czasach książka nie cieszyłaby się aż taką popularnością.
„Można być wszystkim, byle nie tchórzem, nie blagierem, nie emocjonalnym draniem albo kurwą. Wolałabym mieć raka niż nieuczciwe serce. Co wcale nie jest bigoterią. Tylko praktycznością. Od raka można wykitować, ale od tamtego na pewno.”
„Każdemu, kto daje nam ufność, jesteśmy masę winni.”

9 komentarzy:

  1. Zgadzam się z Tobą, największą zaletą książki jest film na jej podstawie :)

    OdpowiedzUsuń
  2. a ja się z Wami dziewczyny nie zgodzę - film jest banalny, hollywoodzki do cna. A nowela zupełnie inaczej. Mnie opowiadanie podobało się bardziej od filmu, mimo że Audrey kocham miłością bezkrytyczną (a boli mnie pop-kubkowy szum wokół niej). Cenię Capote za taki styl pisania - powoli, bez pośpiechu i wielkich bum. Chociaż właściwie trudno jest go zaszufladkować - polecam przeczytać "Z zimną krwią". Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Ja niestety nie rozdzielam tego na książkę i ekranizację. Po prostu nie potrafię. One się od siebie bardzo różnią, chociaż niewątpliwie wybór Audrey do tej roli był świetny. Ogólnie uważam twórczość Capote za dość banalne historyjki, które niby coś w sobie mają, ale są jakby niedokończone. Ciężko mi to określić. Ale w jego stylu jestem zakochana. Czytam go właśnie dla słów, a nie dla treści (to chyba jedyny taki przypadek w mojej czytelniczej karierze). Znajduję w nim taki amerykanizm, który mi się podoba. Nie sztuczne ugładzanie, ale świadomość słowa. W tym wypadku książka i film są rzeczami bardzo odmiennymi. Obie lubię. Żadnej nie kocham. Są na tym samym poziomie, ale w zupełnie innych kategoriach i nie łączy ich w moim odczuciu nic.

    OdpowiedzUsuń
  4. jusssi: no, może nie największą, ale jedną z głównych;)

    orchisss: dla odstresowania, wyluzowania oglądam banalne romansidła, najchętniej głupawe komedie romantyczne from juesej;)choć ten film do takich nie należy, spisał się świetnie pewnego zimowego posesyjnego wieczoru;) dodatkowo - był deserem po jakimś marnym horrorze:)
    zaraz po "Śniadaniu..." przeczytałam "Harfę traw" - oczarowała mnie! jest diametralnie inna od "Śniadania..."; czytało mi się ją o niebo lepiej. już nie mogę doczekać się powrotu do domu - mam ochotę poznać pozostałe książki Capote, bo skoro w jednej książce były dwa różne opowiadania, nie może to być autor, który pisze tylko lekkie czytadełka o młodych, niepokornych kobietach. Orchisss, znajdę gdzieś u Ciebie recenzję "Z zimną krwią"?

    Alina: nic, poza główną bohaterką;) mam nadzieję, że jak przeczytam jeszcze coś tego autora wyrobię sobie o nim i jego stylu bardziej obiektywne zdanie;) na szczęście nie zraziłam się do niego;)

    OdpowiedzUsuń
  5. no niestety - czytałam w czasach przedblogowych. Jednak u kogoś mi ostatnio mignęło na blogu - ale zabij mnie nie pamiętam. U mnie na blogu znajdziesz "Śniadanie.." "Harfę traw" i "Letnie przesilenie". A może to dobry pomysł, żeby do "Z zimną krwią" wrócić :)
    Do oglądania "odchamiaczy" nic nie mam - zresztą kino z Audrey to kino nieambitne, przecież to komercja, ale jakaś takaś inna.
    "Harfa traw" - zgadzam się - zupełnie inna i też bardzo mi się podobała.

    OdpowiedzUsuń
  6. zaczytana-w-chmurach: ja? czy opis książki?;)

    OdpowiedzUsuń
  7. I opis i w pewnym sensie Ty choć nie bardzo Ci się spodobała ;)

    OdpowiedzUsuń
  8. zaczytana-w-chmurach: ^^ w takim razie - życzę miłej lektury:D

    OdpowiedzUsuń