środa, 15 czerwca 2011

mechaniczna pomarańcza kręci się...

Anthony Burgess, „Mechaniczna pomarańcza”
Wydawnictwo WEMA, Warszawa 1991

„— To co teraz, ha?
Byłem ja, to znaczy Alex, i trzech moich kumpli, to znaczy Pete, Georgie i Jołop, a Jołop to znaczy po nastojaszczy jołop, i siedzieliśmy w Barze Krowa zastanawiając się, co zrobić z tak pięknie rozpoczętym, a wieczór był chujnia mrok ziąb zima sukin kot choć suchy. W Barze Krowa dawali mleko z czymś, to była taka melina, a może wy już nie pamiętacie o braciszkowie moi, co to były za meliny, bo wszystko się teraz tak bystro zmienia i wszyscy raz dwa zabywają, gazet się też wiele nie czyta. Wiec w tym pabie sprzedawali mleko z dodatkiem czegoś jeszcze. Na spirtne nie mieli pozwolenia, ale jeszcze nie wyszedł ukaz, że nielzia robić tych nowych sztuczek, co je dobawiali do regularnego mleczka, więc mogłeś sobie w nim kazać na przykład welocet albo syntemesk, albo drenkrom, albo jeszcze jeden czy drugi taki maraset, że miałeś od niego rozkoszne, ujutne piętnaście minut sam na sam podziwiając Pana Boga i Wsiech Jego Aniołów i Świętych w lewym bucie i do lego błyski wybuchy na cały mózg, no po prostu horror szoł! Albo mogłeś pić mleko z żyletami w środku, tak się u nas mówiło, że się człowiek od niego naostrzy i jest gotów na niemnożko tego brudnego, co to dwadzieścia w jedno, i jak raz to piliśmy tego wieczora, od którego zacznę opowieść.”
Moja pierwsza myśl po przeczytaniu początku „Mechanicznej pomarańczy”: co to ma być? I jeszcze: ktoś sobie żarty robi? Może to jeden wielki błąd w druku? O co w tym wszystkim chodzi? I, po kiego grzyba, te rosyjskie makaronizmy?!
Długo męczyłam I rozdział. Najgorsze, że było to jedyne czytadło, które zabrałam ze sobą w trzygodzinną podróż… Żeby się zupełnie nie zanudzić – zaczęłam czytać dalej. Zła na siebie, że nie kupiłam choćby gazety; zła na osobę, która książkę zachwalała; zła na kierowcę, który zapomniał, że wozi ludzi, a nie worki z ziemniakami. No po prostu horror szoł!
Przebrnęłam przez kolejny rozdział. Zaczęły mnie bawić te „ruskie” wtręty. Zaczęłam wsiąkać w książkę. I jednocześnie czułam narastający wstręt do tych młodych chłopców, ich „zabaw”, języka i zła, które z nich emanuje. Dawno nie odczuwałam tak wielu sprzecznych uczuć podczas lektury książki, jak w czasie brnięcia przez „Mechaniczną pomarańczę”.
Miasto, w którym żyje Alex i jego banda jest jak Józef K. – niedookreślone, nierealne, szare. Może znajdować się gdzieś na zachodzie Europy, może to być gdzieś w Stanach. Właściwie wszędzie. Czas też nie jest ściśle określony. Historia ta mogła wydarzyć się wczoraj, może dziać się dziś, gdzieś obok nas. Jedyne, co może naprowadzić czytelnika na jakiś ślad czasu to moda. Surrealistyczna wizja miejsca i czasu nadaje książce specyficznego charakteru.
Alex:  piętnastoletni łobuz, gwałciciel i morderca, entuzjasta mleka z dodatkiem środków psychoaktywnych, herszt bandy i fan muzyki klasycznej – oto główny bohater i narrator.
„No i dobra, ja robię zło, niby cały ten zachwat i łomot i krajanie brzytwą, i to stare ryps wyps ryps wyps, a jak mnie złapią, ni, to tym gorzej dla mnie, o braciszkowie moi, no i pewnie, że nie można prowadzić kraju, gdyby w nim każdy jeden tak wyprawiał po nocy jak ja.”
Najpierw hulanki i swawole, później pobyt w zakładzie karnym. Dopiero wtedy czytelnik odzyskuje wiarę w Dobro i potęgę Państwa. Tylko czy słusznie? Innowacyjny, jak na tamte realia, sposób na resocjalizację sprawił, że zaczęłam współczuć temu draniowi. Bo przecież: „Dobroć to kwestia wyboru. Kiedy człowiek nie może wybierać, to nie jest już ludzkie.”
Horror szoł –  określenie odpowiednie nie tylko by określić sposób na życie tego okrutnego małolata, ale też by mówić o terapii, jakiej został (po części na własne życzenie) poddany.
Mimo początkowych problemów z wciągnięciem się w opowieść – nie powiem o niej złego słowa. Jestem zachwycona nie tylko samą fabułą, ale też podejściem do tematu walki, jaka toczy się między dobrem a złem.
            Po krótkim szperaniu w Internecie udało mi się trafić na informację, że w polskim przekładzie można przeczytać kilka wersji „Mechanicznej pomarańczy”. Ja czytałam wersję R, stąd te rosyjskie słówka. Z racji, że nie jestem kompletnym rosyjskojęzycznym laikiem – nie miałam problemów z domyśleniem się, co dane słówko znaczy (tak, o istnieniu słowniczka dowiedziałam się dopiero, gdy okazało się, że historia kończy się na 122 z 160 stron…). Myślę, że po sesji rozejrzę się za wersją A, choćby po to, by uświadomić sobie po raz kolejny, że mój angielski leży na łopatkach i kwiczy po cichu. A może jest już wersja N?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz