niedziela, 10 marca 2013

marzyciel na tropie



Matthew Pearl, „Cień Poego”
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2006 r.

„Na cichym cmentarzu zaczęła się i szybko kończyła uroczystość pogrzebowa. Przez mgłę niełatwo przyszło mi dojrzeć jej uczestników. Poczułem się jak we śnie; zamazane sylwetki i niejasne przeświadczenie, ze nie powinienem na to wszystko patrzeć. Stałem tuż przy bramie, toteż z przemowy duchownego niewiele do mnie doszło. Poza tym nie mówił głośno, bo też nie zgromadziło się zbyt wielu żałobników.
W życiu nie widziałem smutniejszego pogrzebu.”

            W ten oto prosty, choć przygnębiający sposób Quentin Clark został wciągnięty w niejasną sprawę śmierć Edgara Alana Poe. Prawnik i wielki wielbiciel twórczości poety za punkt honoru stawia sobie obronę dobrego imienia twórcy po jego śmierci. Nie robi tego tylko z powodu wcześniejszej propozycji, jaką złożył poecie za jego życia – zobowiązując się dożywotnio na świadczenie takiej „usługi” nieodpłatnie. Główny bohater i narrator w jednej osobie uważa się za przyjaciela Poego. Ponadto młodzieniec pretenduje do miana powiernika jego najskrytszych marzeń i planów.

            Jak na moje oko, całe to przywiązanie do twórczości, niemalże boska cześć oddawana poecie i wiara w słuszność sprawy stały się początkiem zatracenia Quentina. Ile jest na świecie osób, które są gotowe, by z dnia na dzień porzucić wszystko i ruszyć w świat? A ile z nich zrobi to z pobudek czysto ideologicznych albo wiary w słuszność kompletnie nieracjonalnej sprawy?

            Wydaje mi się, że Quentin ma w sobie coś z dziecka – wierzy, że w Paryżu odnajdzie pierwowzór Dupina, wielkiego detektywa, który u Poego potrafił rozwiązywać najbardziej zawiłe zagadki. Co więcej chłopak o mentalności paniczyka-filozofa jest przekonany, że Dupin z krwi i kości wyjaśni tajemnicę śmierci poety oraz oczyści jego dobre imię z podejrzeń o rozwiązłe i hulaszcze życie.

            Och, proszę się nie oburzać! W moim odczuciu Clark JEST paniczykiem. Facet praktycznie na starcie ma dobrą reputację i nazwisko, a wszyscy w mieście darzą go szacunkiem. Nie, nie w uznaniu jego zasług dla lokalnej społeczności. Pani Blum, przyjaciel z dzieciństwa Peter i całe Baltimore patrzą na Quentina Clarka przez pryzmat jego nieżyjących rodziców. Autor nie napracował się nad tą postacią. Zwyczajnie wykorzystał „szaleństwo” bogatego jedynaka-sieroty i wysłał go w pogoń za prawdą na stary kontynent, niczym błędnego rycerza. Niech sobie z tęsknoty usycha ta, która Clarka kocha, niech jej wpływowa ciotka wyswata ją z innym! Nuuuuda…! Przecież motyw przywiązania/nieuświadomionej miłości do przyjaciółki z dzieciństwa można by było przedstawić bardziej! Bardziej tragicznie, bardziej wybawczo, bardziej nowatorsko!

            Podczas poszukiwań rozwiązania zagadki Quentin popełnia szereg błędów z powodu oczywistego braku doświadczenia w tej materii, bo jego kancelaria prowadzi sprawy innego typu. Chłopak jest szalenie podatny na sugestie, z łatwością odrzuca poszlaki, które nie przystają do JEGO wizji i nie dostrzega kwestii istotnych

A co mi tam, powiem to: dupa wołowa, nie detektyw.

Co innego dwaj inni poszukiwacze prawdy: wycofany i nieco pasywny Duponte wynajęty przez Clarka w Paryżu oraz aktywny i uparty Baron Dupin, który ląduje w całym tym bajorze jakby przez przypadek (przypadek przez niego samego bardzo pożądany). Ci dwaj rywale wiedzą, jak patrzeć, żeby zobaczyć wszystko; jak szukać, by znaleźć rozwiązanie. Mimo że działają osobno, niejednokrotnie zwracają uwagę na te same szczegóły, ale – co istotne – nie zawsze interpretują je w ten sam sposób. Nawet po ponad dwóch latach od śmierci Poego są w stanie, jako-tako, odtworzyć jego ostatnie dni.

Mamy więc dwie drużyny, które konkurują ze sobą, choć nie mają wspólnego celu. Duponte na zlecenie Quentina szuka prawdy, a Dupin z przebiegłą Bonjour szukają… rozgłosu i pieniędzy.

Książkę poleciła mi kumpela, która twierdziła, że jest to niesamowicie wciągający i nieco mroczny kryminał. Hm...! widział ktoś nie-mroczny kryminał? Ponieważ nie czytałam niczego innego, co wyszło spod pióra M. Pearla, uniknęłam niepotrzebnych porównań. I dobrze, bo mogę być choć trochę obiektywna w swojej ocenie. „Cień Poego” to… gniot. Dobrnęłam do końca i dość długo nie mogłam dojść do siebie, tak bardzo mnie ta książka zmęczyła i zawiodła.

Próbowałam się pobawić w rozwiązanie zagadki tytułu. Po namyśle doszłam do wniosku, że tytułowy Cień to nie oddany czytelnik, pożądający prawdy i poszukujący sposobu na rozgłoszenie dobrego imienia Poego. To nie żaden z zaangażowanych fachowców. Jak dla mnie – chodzi o tę znikomą wiedzę na temat twórcy, jaką dysponował współczesny mu świat. I chyba chwile poświęcone na dociekanie znaczenia tytułu sprawiły mi największą frajdę.

Kurczę! Ogólny pomysł na powieść był świetny, ale to, co z niego wyszło woła o pomstę…! Za dużo chaotycznych retrospekcji, za dużo głównego bohatera, za mało tajemnicy. Dobra książka to nie tylko dobre momenty, a właśnie z tym mamy do czynienia w tym przypadku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz