środa, 25 kwietnia 2012

Stara panna i jej rozterki


Helen Fielding, „Dziennik Bridget Jones”
Wydawnictwo Zysk i S-ka, Poznań 1998 r.

„– Jeżeli chodzi o klasykę – powiedziała Natasha ze znaczącym uśmiechem – zawsze uważałam, ze ludzie powinni dowieść, iż czytali książkę, zanim pozwoli im się obejrzeć ekranizację w telewizji.”

            Dawniej staropanieństwo było niejako ujmą na honorze nie tylko dla samej zainteresowanej, ale także dla jej rodziny. Żeby temu zapobiec, zawczasu swatano młode, niewiele o świecie wiedzące, panny z mężczyznami, którzy mieli zapewnić im dostatnie życie, pełne wygód i przyjemności. Bywało, że przyszłość, jaką rodzice owej pannie wymyślili nie zawsze pokrywała się z jej uczuciami. Inne z kolei chciały wyjść za najlepszą partię w okolicy, zwyczajnie nie wierząc w miłość lub tłumacząc sobie samym wybór dokonany przez rodziców, jako najlepsze, co mogło im się przydarzyć – pewnie miłość do ślubnego sama kiedyś przyjdzie.

            Czasy się zmieniły (na szczęście) i teraz nikt nikomu małżeństwa nie narzuca (a przynajmniej nie w naszym kręgu kulturowym). Ludzie sami decydują, czy ta druga osoba jest tą, z którą chcą spędzić resztę swojego życia. Oczywiście, jest też tak, że całe mnóstwo energii poświęcamy na znalezienie tej JEDYNEJ miłości, co często nie przynosi spodziewanych efektów (pomińmy narastającą frustrację, pogłębiające się kompleksy i inne skutki uboczne poszukiwań prowadzonych „na siłę”). Albo człowiek trafia na życiowego popaprańca, albo pantoflarza numer jeden, a książę z bajki nadal ładnie będzie wyglądać tylko w wyobraźni.

            Współczesne księżniczki nie mają łatwego życia. Pocałunek zmieni księcia w ohydną ropuchę, a żebrak okaże się wyzyskiwaczem. Może się trafić amant dezerter, który ucieknie gdzie pieprz rośnie, jak tylko spostrzeże, że jego wybranka to kobieta zaradna i zorganizowana, której sukcesy biją na głowę jego osiągnięcia.

Oczywiście, nie każda księżniczka pławi się w luksusach i jest miss każdego balu. Są też takie, którym marzy się powrót do starych, dobrych czasów – na przykład toczą walkę z własnym ciałem, byle tylko po trzydziestce móc założyć dżinsy z liceum, w których tyłek wspomnianej księżniczki nadal będzie wyglądał świetnie. Katuje się więc panna różnymi dietami, których efekty są odwrotne do spodziewanych i zamiast chudnąć – tyje w najlepsze.

Są różne sposoby na radzenie sobie z nadmiarem wagi, zmęczoną cerą, upierdliwym szefem seksoholikiem, matką przeżywającą drugą młodość już po menopauzie, notorycznym brakiem sukcesów zawodowych i chronicznym byciem singlem z przymusu.

Kobieta niezależna, za jaką Bridget chciałaby uchodzić, pociechy i pomocy szuka w:
- papierosach (które postanowiła rzucić, jednak długofalowych efektów brak),
- winie i innych napojach procentowych (kac to doskonała okazja, żeby danego dnia nic nie wypić),
- poradnikach (jak być perfekcyjną panią domu z Wenus, która nie pije, nie pali, z każdym potrafi porozmawiać, jest oczytana i zorganizowana, panuje nad swoimi emocjami i nie dopuszcza do siebie popaprańców),
- przyjaciołach (ci najwierniejsi podnoszą ją na duchu po zderzeniu z kolejnym popaprańcem, który ośmielił się złamać jej serce; nota bene – przy lampce albo dwóch, ewentualnie butelce, wina).

Uwielbiam tę powieść! Nie tylko za rozbrajające poczucie humoru autorki, czy barwną paletę charakterów (i charakterków) postaci, jakie udało jej się wykreować na stronach tej niewielkiej książki, ale głównie za trafne naszkicowanie portretu współczesnej kobiety.

            Prawdą jest, że na to, jacy jesteśmy, ma wpływ nasze otoczenie i role, jakie próbują przypisać nam inni. Albo się temu poddamy – jak zdechłe ryby w rzece – albo podniesiemy rękawicę rzuconą przez los i będziemy żyć tak, jak sami tego chcemy.

„Odchudzając się od tylu lat, kompletnie wyparłam ze świadomości koncepcję, że kalorie mogą być potrzebne do życia. Dotarłam do punktu, w którym uważam, że ideałem odżywiania jest ścisły post i że ludzie jedzą wyłącznie dlatego, że są łakomi i nie potrafią się powstrzymać.”

            Jeśli ktoś po obejrzeniu filmu stwierdził, że „Dziennik Bridget Jones” to kolejna miałka historia o miłości ujęta w ramy „komedii romantycznej”, niewiele się pomylił. W filmie pominięto lwią część rozterek, przygód i przemyśleń bohaterki! Z książkowego pierwowzoru wyciągnięto zakompleksioną trzydziestoletnią pannę i dwóch potencjalnych kandydatów do jej ręki, okraszono całość lukrem i odrobiną goryczy, a na koniec rzucono masowemu odbiorcy na pożarcie. Tak się kręci „adaptacje”.

            Pomarudziłam, ponarzekałam, swoje zdanie wyraziłam – na koniec chciałabym zachęcić do przeczytania „Dziennika Bridget Jones” przede wszystkim tych, którzy obejrzeli film i nie czytali książki, a gadają, jaka to ta Bridget jest płytka i potrzepana. Może będą miło zaskoczeni, tym, co oferuje książka. Być może nie jest to studium przypadku, ale myślę, że jest to świetny obraz kobiety współczesnej – matki, żony, singielki, (prawie)rozwódki, czy zakochanej kobiety sukcesu – i wyzwań, jakie stawia przed nią świat. Przyjemnej lektury!

1 komentarz:

  1. Ekranizację widziałam, może wydawać się dziwne, ale podobała mi się, więc książkę od dawna mam w planach :)

    OdpowiedzUsuń