poniedziałek, 2 kwietnia 2012

Filozofia odwlekania

Robert Menasse, „Błogosławione czasy, kruchy świat”
Wydawnictwo: Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2002 r.

            2,99 zł. Tyle dałam za książkę, którą czytałam ponad dwa tygodnie. I tylko w środkach komunikacji miejskiej (jakoś nie pasowała mi na lekturę do poduszki:P). Czy było warto? Sama nie wiem.

Judith i Leo – dwoje ludzi zależnych od siebie nawzajem. Tak przynajmniej myśli Leo. On pisze pracę doktorską o filozofii Hegla, dziewczynę traktuje jak swoja muzę. Tylko… do czego Judith potrzebuje Lea? Nie jest jej mentorem, bywa, że sama jego obecność ją drażni. Jako kochankowie też się nie dopasowali. Ona jest pełna życia i nie wierzy, że świat można wyjaśnić za pomocą jednej książki; uwielbia palić w łóżku. On Hegla uczynił swoim bożkiem, a jej nawyków i nałogów nie toleruje. Poznali się w Wiedniu, choć przez lata mieszkali w Sao Paulo nie wiedząc o swoim istnieniu. Ich rodziny opuściły Austrię uciekając przed hitlerowcami. Właściwie – tych dwoje łączy tylko żydowskie pochodzenie i wspomnienia z Sao Paulo.

            Judith to silna, świadoma własnej historii i implikacjami, które z niej płyną kobieta. Jest młoda, niezależna. Nie ma ściśle określonego celu w życiu. Wie tylko, że sen, te chwile, gdy traci świadomość otaczającego świata, to namiastka śmierci. Z obawy przed naciągającym końcem prawie wcale nie sypia. Nie jest ślepa jak Leo – wie, czym mogą skończyć się antyżydowskie wystąpienia jednego z profesorów wiedeńskiej uczelni wyższej. Nie boi się pójść na publiczną manifestację w obronie swoich praw i racji. Nie pozwala sobie na trwanie w bezruchu.

„Była to stara samba, jedna z ulubionych płyt Judith, którą teraz puściła w domu, kiedy już nalała sobie kieliszek wódki i zapaliła papierosa. Nawet gdy była bardzo zmęczona, nie mogła od razu iść do łóżka, zawsze musiała pozwolić ulecieć ostatnim wrażeniom i myślom albo je spłukać, poczekać aż stanie się zupełnie pusta i znowu niewinna, niczym ekran kinowy po skończeniu filmu, gdy już zniknie ostatni z końcowych napisów i wyłączą projektor; dopiero wtedy mogła zamknąć oczy.”

            Leo wierzy, że może zbawić świat. Myśli, że jego dzieło jest nośnikiem rewolucji. Nudzi go malarstwo, nie rozumie sztuki, złości nikotynowy nałóg Judith, i to, że dziewczyna w towarzystwie nie zwraca na niego uwagi. Co więcej: uzurpuje sobie prawo do zagadywania JEGO słuchaczy, odciąga uwagę JEGO uczniów od filozofii końca czasów. Zupełnie tak, jakby nie chciała by JEGO DZIEŁO omawiane i kontemplowane; czasem wydaje mu się, że towarzyszka wcale mu nie kibicuje, tylko, przeciwnie, krytykuje każde jego posunięcie, każde słowo. A przecież uczynił ją swoją muzą! Są jak ogień i woda.

„Myśli nie bolały. To, że bolała go głowa, było czystym przypadkiem. Wódka. Pożądanie Judith. Jak banalna jest żądza. Pożądanie alkoholu i nikotyny przez Judith. Banalne. Powoduje ból. To samo życie. Czysty przypadek. Życie jest niczym, dzieło jest wszystkim, życie jest zwykłym przypadkiem, a dzieło koniecznością samą w sobie.”

            Chyba każdy potrzebuje odpowiedniego nastroju i warunków żeby się skupić. Czasem sprzątanie mieszkania to wstęp do pracy – oczyszczając atmosferę, zaprowadzając ład w otoczeniu staramy się przygotować do konkretniejszych działań. Bywa jednak i tak, że tego typu czynności wykonujemy tylko by odwlec w czasie to, co i tak zrobić musimy. Taka trochę sztuka dla sztuki, bez głębszego sensu. Postępowanie Lea należy do tej drugiej grupy. Ile to razy sam przed sobą się usprawiedliwiał – to mu zapach powietrza przeszkadza, to zwala całą winę na ciasnotę, światło, meble, zawalone sprawy, które były „na wczoraj”… wszystko mu przeszkadza! Czasem myśli o matce, której chłód i wyniosłość traktuje jak główne źródło swoich porażek lub o ojcu, który nie potrafił stanowczo sprzeciwić się żonie, ale był pewien, że ich syn musi studiować, a oni powinni dołożyć starać, by mu to umożliwić (przynajmniej do czasu ukończenia dysertacji). Na nieszczęście Lea poczciwy tatuś zmarł przedwcześnie, nie zostawiając żadnych pieniędzy na jego dalszą pracę naukową. Dodatkowo sprawę skomplikowały niedomknięte interesy pana Singera w Sao Paulo. Leo znienawidził matkę, która zmusiła go do wyjazdu i, tym samym, przeszkodziła w tworzeniu dzieła wszech czasów.

            Patrząc na sprawę z filozoficznego punktu widzenia: co się odwlecze, to nie uciecze. Wszystko to, czego nie zrobiliśmy czy nie powiedzieliśmy dopadnie nas (prędzej czy później, ale jednak). Leo postanowił, że będzie pisać dalej, mając za przewodnika tylko jedną książkę Hegla.

            „Błogosławione czasy…” to filozoficzna rozprawa o odwlekaniu, zostawianiu wszystkiego na później. Leo ciągle mówi o swojej nieistniejącej książce, uskarża się na całą masę przeciwności losu, ale nie zauważa, że powinien przejść od słów do czynów. Nie jest świadomy, że źródło jego niepowodzeń tkwi w nim samym. Wielokrotnie odtrąca (wiecznie czymś zajętą) Judith po to, by do niej wracać. Z nią mu źle, bez niej też nie lepiej. 

            Na przestrzeni lat staje się bardziej zgorzchniały i coraz bardziej zapatrzony w siebie. Pragnie mieć u stóp cały świat, a nie potrafi zapanować nad własnym czasem i poradzić sobie z najprostszymi sprawami. Jak dla mnie Leo to człowiek zupełnie pozbawiony zalet, pusty w środku i ślepo wpatrzony we własne odbicie w lustrze, jakby to tam, a nie tu była rzeczywistość (swoją drogą, o lustrze, jego symbolice i interpretacji można się w „Błogosławionych czasach…” naczytać do bólu). Wszystkie aluzje i docinki Judith zbywa warknięciem, nawet nie zastanawia się, czy dziewczyna nie ma racji.

            Czy Judith go kocha? Nie wydaje mi się. Może na początku ich znajomości coś w niej kiełkowało, jednak ziarno nie padło na podatny grunt. Za to on jest przekonany, że tylko ją kocha. Dziewczyna jest zupełnie pewna, że wie, dlaczego dysertacja cały czas jest w powijakach: Leo nie pisze, bo się do tego nie nadaje. Jest zbyt słaby, żeby przelać własne teorie na papier.

„Absolutne uczucie czyni człowieka niemym, podobnie jak absolutna nicość: śmierć. Bezgraniczne szczęście i bezgraniczny ból nie dadzą się w żaden sposób opisać. (…) Judith była o tym przekonana. Dlatego mogła jeszcze tylko czytać literaturę mówiącą o klęsce, a nie o spełnieniu.”

            Tę książkę czytało mi się żmudnie do czasu, aż się nie przyzwyczaiłam specyficznego stylu i języka, jakim została napisana. Po pierwsze: przygniotły mnie filozoficzne wywody, po drugie – właśnie z powodu formy. Nie jest to zwyczajna powieść z podziałem na rozdziały i jasno zaznaczonymi dialogami. Wszystko to płynie niczym niekończący się monolog, z okazjonalnym dopuszczeniem do głosu drugiej osoby. Książka jest pełna bardzo długich, złożonych zdań, co nie ułatwiało jej ratalnego czytania i automatycznego zrozumienia bez skupienia całej uwagi na tekście. Poza tym – nie było w niej wydzielonych granic między zwyczajnym biegiem życia, a wydarzeniami przełomowymi. Tylko czy w życiu głównego bohatera były jakieś wydarzenia, które nim wyraźnie i na długo wstrząsnęły? I tu dochodzimy do sedna: wszystkie piękne słowa, zabiegi językowe, jakich użył autor sprowadzają się do pokazania istoty jednej z prawd znanych ludzkości od wieków. Marne, puste, przegadane życie jest monotonne i nawet to, co dla innych jest istotnym faktem, dla osoby niezaangażowanej w życie, będącej samej sobie bogiem, nie ma większego znaczenia.
Skupianie się na tym, co nieosiągalne bez nakładu wytężonej pracy prowadzi tylko do większej frustracji. Gdzie tu czas na miłość, przyjaźń, przyjemności? Nie szanując własnego czasu, tkwiąc w stagnacji, możemy przegapić życie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz