czwartek, 3 listopada 2011

kamienie w kieszeniach

Michael Cunningham, „Godziny”
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o., Poznań 2008
Nieznajomość prawa szkodzi. Podobnie jest z nieznajomością klasyki literatury, gdyż trudno jest zagłębić się w zawiłości powieści pisanej współcześnie, nie ma się podstaw, do których by można sięgać. Jednocześnie, gdyby spojrzeć na to z innej strony można pokusić się o stwierdzenie, że brak „wiedzy źródłowej” sprawia, iż książkę sprzed kilku lat czyta się jako coś nowego, niepowtarzalnego. Sięgnięcie po tę samą książkę bez wiedzy o jej korzeniach wywiera na nas odmienne wrażenie i wywołuje inne uczucia niż te jakie będziemy przeżywać po kolejnym przeczytaniu tej samej książki, ale po przeczytaniu pierwowzoru.

Kiedyś pisałam o „Dumie i uprzedzeniu i zombi”, co do której nie miałam żadnych zastrzeżeń, a to dlatego, że nie czytałam „prototypu”. I właściwie w dalszym ciągu nie mam sobie nic do zarzucenia – uważam, że taki sposób na „reaktywację” dzieła Austen nie jest profanacją, tylko ciekawym przedsięwzięciem. Można by myśleć, że osoby przerabiający znane tytuły, naginający ich fabułę do własnych potrzeb, to tylko grafomani, którzy do literatury nie wnoszą zupełnie nic. Z takim twierdzeniem nie mogę się zgodzić (no, może nie do końca się z tym nie zgadzam;)). Jestem zdania, że umiejętne czerpanie z klasyki może przynieść ciekawe rezultaty, ale pod warunkiem, że nie będzie to bierne naśladownictwo i przepisywanie większej części książki słowo w słowo.

„Godziny” to kolejna z książek, które bazują na powieści z kanonu klasyki, jaką było mi dane przeczytać. Podoba mi się w niej to męskie spojrzenie na świat kobiet: Cunningham dostrzega niuanse kobiecej codzienności; dowodzi, że spełnione kobiety sukcesu i szczęśliwe kury domowe nie mają życia usłanego różami.

Laura Brown, zwyczajna kobieta z przedmieścia, przedstawicielka amerykańskiej klasy średniej  ma kochającego męża, małego synka i jest w zaawansowanej ciąży. Mimo to (lub przede wszystkim dlatego) ciągle miotają nią wątpliwości. Czytając jej historię, poznając ją towarzyszyło mi przekonanie, że jest to kobieta nie tylko zagubiona, ale i nieszczęśliwa z powodu swojej sytuacji życiowej. Ona po prostu nie pasuje do swojego modnego domku, do jego przytulnej kuchni, nie pasuje nawet do swojej rodziny. Rola społeczna, jaka przypadła jej w udziale nie jest szczytem jej pragnień, przestała przynosić jej satysfakcję. W Laurze drzemie duch niespokojny, poszukujący spełnienia poza utartym schematem. Marzy, by wyrwać się z tej matni choć na moment, przez chwilę pobyć sam na sam z książką, spędzić kilka godzin z samą sobą. Ucieczka od codzienności, małe kłamstwo,  chwila w wynajętym pokoju hotelowym – to  wszystko, na co może sobie pozwolić. Każdy inny krok, jakaś odważniejsza decyzja sprawi, że wyrządzi krzywdę swojej rodzinie. Pozostając z nimi i rezygnując z własnych pragnień by nadal troszczyć się o nich krzywdzi tylko siebie. Nie ma remedium na tę patową sytuację bohaterki.

Virginia Woolf na depresję, nie umie skupić się na swojej pracy, a każde słowo, które wychodzi spod jej pióra zadaje ból jej duszy. Pisarka szuka pocieszenia w spotkaniu z siostrą, z jej dziećmi. Chwilę spokojnej rozmowy przerywa śmierć, kostucha przyszła pod postacią ptaka konającego w ogrodzie. Mały trupek spoczął na łożu z trawy i kwiatów. Czy ludzka śmierć porusza tak samo krótko jak śmierć dzikiego ptaka? czy zostaniemy zredukowani do pięknie przybranych zwłok, a nasze życie, nasze sukcesy i porażki żyjący zapomną równie szybko jak śmierć ptaka w ogrodzie? Virginia włożyła kamień do kieszeni płaszcza.

Clarissa Vaughan mieszka w NY, ma nastoletnią córkę, od 15 lat żyje w związku z Sally. Clarissa jest zawieszona pomiędzy dwoma światami: kocha swoją partnerkę lecz nie potrafi zapomnieć o uczuciu, jakim przed laty darzyła Richarda. Dodatkowo wszystko potęguje (i komplikuje) fakt, że teraz to on jest tym słabszym, potrzebującym opieki i wsparcia. AIDS i głosy zamieszkujące w jego głowie powoli zabijają tego niegdyś krzepkiego i odważnego mężczyznę. Wirus pustoszy jego ciało; przeszłość oraz ci, których nie potrafi już zagłuszać, ten piekielny grecki chór, pożerają jego psychikę, wysysają z niego resztki okaleczonej duszy. Richard jest pisarzem, właśnie dostał nagrodę literacką. Książka traktuje o pani D. (tak nazwał Clarissę), o ich wspólnych chwilach, jednak niewiele miejsca poświęcił na opis swojej drugiej, nieszczęśliwej miłości do Petera Walsha. Clarissa postanawia urządzić niewielkie przyjęcie na cześć Richarda – wszak nie codziennie jest się nagradzanym za twórczość literacką.

To jak toczy się życie tych trzech kobiet może przytłaczać, przeraża bardziej niż twórczość mistrzów horroru. Poczucie beznadziei, samotności w tłumie i bezsilności wobec otaczającej je rzeczywistości jest straszniejsze od żywych trupów pustoszących miasta. Fikcja literacka nie może równać się z rzeczywistością, życie jest bardziej zawiłe od opowieści toczących się na kartach książek.

Virginia pisze, kreuje świat „Pani Dalloway”, Laura czyta tę książkę, a Clarissa niejako odtwarza rolę głównej bohaterki powieści z początku XX wieku. Te trzy kobiety żyjące w kompletnie różnych okresach tego samego wieku zamknięte na stronach „Godzin” odcisnęły na mnie piętno. Smutek i śmierć, które zdominowały tę książkę nie pozwalają o sobie zapomnieć, a jednocześnie sprawiają, że czytając chce się krzyczeć, że życie nie może być tak okrutne. Jeśli tylko chcemy, powinniśmy walczyć z rutyną. Poświęcając się dla innych możemy, niczym Laura, okłamywać samych siebie, popaść w otępienie i pogłębiać swoje nieszczęście lub – jak Clarissa – odnajdywać radość w każdym dniu, jaki jest nam dany.

Podobno Cunningham czerpał pełnymi garściami z powieści Virginii, jednak każda z postaci przez niego wyczarowanych jest inna, mówi inaczej, język autora jest nieraz bardzo dosadny, co wyjątkowo przypadło mi do gustu – został dopasowany do osoby mówiącej i do czasów, w jakich żyje. Ot, dla przykładu:
Pani Dalloway
‘„Czyż to nie jest piękne”, powiedziała tamtego ranka pani Dalloway do Richarda. Odpowiedział: „Piękno jest dziwką, wolę pieniądze”. Nade wszystko przedkładał błyskotliwość’
Pani Brown
„Umrzeć, taka możliwość istnieje. Laura nagle zastanawia się jak ona – jak ktokolwiek – może dokonać takiego wyboru. To szaleńczy pomysł, przyprawiający o zawót głowy, nieco pozbawiony realnych kształtów, rodzi się w jej umyśle, nieśmiało, lecz wyraźnie, jak zakłócony głos dobiegający z odległej stacji radiowej. Mogłaby postanowić, że umrze. Zamiar dość abstrakcyjny, choć nie tak bardzo patologiczny. W pokojach hotelowych ludzie robią takie rzeczy.”
Pani Woolf
„Oto więc jest ten świat (dom, niebo, pierwsza nieśmiała gwiazda), a tuż obok jego zaprzeczenie, ten mały, ciemny kształt otoczony różami. Truchło, nic poza tym. Piękno i godność były iluzją stworzoną dzięki obecności dzieci, podtrzymywaną dla ich dobra.”

Obecnie czytam „Panią Dalloway”, źródło natchnienia Cunninghama, ponieważ chcę ponownie sięgnąć po „Godziny” i delektować się nimi raz jeszcze, ze świadomością iż wiem, co znaczą greckie pieśni w głowie Richarda, jakie ma korzenie rozpacz Laury, co sprawia, że Clarissa tak kocha życie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz