Matthew Pearl, „Cień
Poego”
Wydawnictwo Literackie,
Kraków 2006 r.
„Na cichym cmentarzu zaczęła się i
szybko kończyła uroczystość pogrzebowa. Przez mgłę niełatwo przyszło mi dojrzeć
jej uczestników. Poczułem się jak we śnie; zamazane sylwetki i niejasne przeświadczenie,
ze nie powinienem na to wszystko patrzeć. Stałem tuż przy bramie, toteż z
przemowy duchownego niewiele do mnie doszło. Poza tym nie mówił głośno, bo też
nie zgromadziło się zbyt wielu żałobników.
W życiu nie widziałem smutniejszego
pogrzebu.”
W ten oto prosty, choć przygnębiający sposób Quentin
Clark został wciągnięty w niejasną sprawę śmierć Edgara Alana Poe. Prawnik
i wielki wielbiciel twórczości poety za punkt honoru stawia sobie obronę
dobrego imienia twórcy po jego śmierci. Nie robi tego tylko z powodu
wcześniejszej propozycji, jaką złożył poecie za jego życia – zobowiązując się dożywotnio
na świadczenie takiej „usługi” nieodpłatnie. Główny bohater i narrator w jednej
osobie uważa się za przyjaciela Poego.
Ponadto młodzieniec pretenduje do miana powiernika jego najskrytszych marzeń i
planów.
Jak na moje oko, całe to przywiązanie do twórczości,
niemalże boska cześć oddawana poecie i wiara w słuszność sprawy stały się
początkiem zatracenia Quentina. Ile jest na świecie osób, które są gotowe,
by z dnia na dzień porzucić wszystko i ruszyć w świat? A ile z nich zrobi to z
pobudek czysto ideologicznych albo wiary w słuszność kompletnie nieracjonalnej
sprawy?
Wydaje mi się, że Quentin ma w sobie coś z dziecka –
wierzy, że w Paryżu odnajdzie pierwowzór Dupina, wielkiego detektywa, który u
Poego potrafił rozwiązywać najbardziej zawiłe zagadki. Co więcej chłopak o
mentalności paniczyka-filozofa jest przekonany, że Dupin z krwi i
kości wyjaśni tajemnicę śmierci poety oraz oczyści jego dobre imię z podejrzeń
o rozwiązłe i hulaszcze życie.
Och, proszę się nie oburzać! W moim odczuciu Clark JEST
paniczykiem. Facet praktycznie na starcie ma dobrą reputację i nazwisko, a
wszyscy w mieście darzą go szacunkiem. Nie, nie w uznaniu jego zasług dla
lokalnej społeczności. Pani Blum, przyjaciel z dzieciństwa Peter i całe
Baltimore patrzą na Quentina Clarka przez pryzmat jego nieżyjących rodziców. Autor
nie napracował się nad tą postacią. Zwyczajnie wykorzystał „szaleństwo”
bogatego jedynaka-sieroty i wysłał go w pogoń za prawdą na stary kontynent,
niczym błędnego rycerza. Niech sobie z tęsknoty usycha ta, która Clarka kocha,
niech jej wpływowa ciotka wyswata ją z innym! Nuuuuda…! Przecież motyw przywiązania/nieuświadomionej
miłości do przyjaciółki z dzieciństwa można by było przedstawić bardziej! Bardziej
tragicznie, bardziej wybawczo, bardziej nowatorsko!
Podczas poszukiwań rozwiązania zagadki Quentin popełnia
szereg błędów z powodu oczywistego braku doświadczenia w tej materii,
bo jego kancelaria prowadzi sprawy innego typu. Chłopak jest szalenie podatny na
sugestie, z łatwością odrzuca poszlaki, które nie przystają do JEGO wizji
i nie dostrzega kwestii istotnych
A
co mi tam, powiem to: dupa wołowa, nie detektyw.
Co
innego dwaj inni poszukiwacze prawdy: wycofany i nieco pasywny Duponte wynajęty
przez Clarka w Paryżu oraz aktywny i uparty Baron Dupin, który ląduje w całym tym
bajorze jakby przez przypadek (przypadek przez niego samego bardzo pożądany). Ci
dwaj rywale wiedzą, jak patrzeć, żeby zobaczyć wszystko; jak szukać, by znaleźć
rozwiązanie. Mimo że działają osobno, niejednokrotnie zwracają uwagę
na te same szczegóły, ale – co istotne – nie zawsze interpretują je w ten
sam sposób. Nawet po ponad dwóch latach od śmierci Poego są w stanie,
jako-tako, odtworzyć jego ostatnie dni.
Mamy
więc dwie drużyny, które konkurują ze sobą, choć nie mają wspólnego celu. Duponte
na zlecenie Quentina szuka prawdy, a Dupin z przebiegłą Bonjour szukają…
rozgłosu i pieniędzy.
Książkę
poleciła mi kumpela, która twierdziła, że jest to niesamowicie wciągający i nieco
mroczny kryminał. Hm...! widział ktoś nie-mroczny kryminał? Ponieważ nie
czytałam niczego innego, co wyszło spod pióra M. Pearla, uniknęłam
niepotrzebnych porównań. I dobrze, bo mogę być choć trochę obiektywna w
swojej ocenie. „Cień Poego” to…
gniot. Dobrnęłam do końca i dość długo nie mogłam dojść do siebie, tak
bardzo mnie ta książka zmęczyła i zawiodła.
Próbowałam
się pobawić w rozwiązanie zagadki tytułu. Po namyśle doszłam do wniosku,
że tytułowy Cień to nie oddany
czytelnik, pożądający prawdy i poszukujący sposobu na rozgłoszenie dobrego
imienia Poego. To nie żaden z zaangażowanych fachowców. Jak dla mnie – chodzi o
tę znikomą wiedzę na temat twórcy, jaką dysponował współczesny mu świat. I chyba
chwile poświęcone na dociekanie znaczenia tytułu sprawiły mi największą frajdę.
Kurczę!
Ogólny pomysł na powieść był świetny, ale to, co z niego wyszło woła o pomstę…!
Za dużo chaotycznych retrospekcji, za dużo głównego bohatera, za mało
tajemnicy. Dobra książka to nie tylko dobre momenty, a właśnie z tym mamy do
czynienia w tym przypadku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz