Jodi Picoult, „Czarownice z Sallem Falls”
Wydawnictwo Prószyński
i S-ka, Warszawa 2008 r.
Wydaje
mi się, że ten wpis najlepiej będzie zacząć od małego quizu:
Wymień kilka cech, które są wspólne
dla małych miasteczek
Mi do głowy przychodzą następujące:
- każdy wie, kto jest kim
- wszyscy wiedzą o wszystkich wszystko
- małomiasteczkowa nuda może zostać przerwana tylko przez sensację
- plotki rozchodzą się z prędkością światła
- jeśli raz dasz się:
a) wbić w jakąś rolę
b) wrobić w coś, to, choćby
skały s…y, nie zmienisz tego.
Dodatkowo, na niekorzyść Salem Falls (jako miejsca na „rekonwalescencję”)
przemawia jego amerykańskość z jedną knajpko-restauracją, etatowym stróżem
prawa w co drugim domu, pomarańczowym autobusem szkolnym, monotonną zabudową i strażą obywatelską podobną w działaniu do
naszej rodzimej szlachty sprzed wieków (tak, nadal uważam, że najgorszy typ
małego miasteczka to miasteczko amerykańskie).
Ad rem!
Jack St. Bride z hukiem
wyleciał ze szkoły, w której uczył historii i trochę posiedział za kratkami.
Wszystko to dzięki słodkiej nastolatce, oskarżeniu belfra o gwałt i „sprawnemu”
sądownictwu. Facet po wyjściu z pudła zamiast wracać prosto do domu powlókł się
do obcego miasteczka przekonany, że jak popracuje trochę na zmywaku, to
nikt się o jego przeszłości nie dowie. Marzenie ściętej głowy, proszę pana!
Nasz męczennik nie wziął pod uwagę, że każda szanująca
się właścicielka restauracji ma, choć nie zawsze z własnej woli, wtyki w
policji. No cóż… Albo Jack faktycznie jest gwałcicielem, albo ma wyjątkowego
pecha, bo po raz drugi został oskarżony o to samo.
Mleko
oczywiście się rozlało, trzeba wszystko wyjaśnić. Tylko… ej! Czekaj! Co ty
robisz?! Nie…! NIE ZAKOCHUJ SIĘ! No i klops. Historyk recydywista zakochuje się w Addie,
która oczywiście nie daje wiary huczącym i wszędobylskim pogłoskom. Lokalny romans
z bandą nastolatek w tle gotowy.
Owe dziewczęta zapomniały chyba, że żyjemy w XXI wieku. Tytułowe
czarownice są wyznawczyniami kultu Wicca. Pal sześć, jeśli na samym
wyznawaniu miałoby się skończyć, ale pewnie wtedy nie byłoby sensu
tworzenia dalszego ciągu powieści.
Gillian,
sprawczyni sporego zamieszania postanowiła przetestować swoje moce w praktyce.
Rzuciła na Jacka maleńką miłosną klątewkę. Chciała dobrze, wyszło… no właśnie.
Niezliczone rzesze nastolatek bujają się w starszych
aktorach/piosenkarzach/sportowcach* i właściwie nie ma w tym niczego, co można uznać za niestosowne. Dlaczego więc
Gil nie wystarcza platoniczne uczucie do Jacka? To pytanie tłukło mi się gdzieś
w tyle głowy dość długo. Gdy zaczęłam odkrywać prawdopodobną przyczynę zachowania
dziewczyny chciałam jak najszybciej dotrzeć do końca książki. Zakończenie –
niby zaskakujące, a jednak – było kilka tropów, które pozwoliły je przewidzieć.
Ogólnie – książka niezła, choć w momencie zawiązania
romansu mój początkowy zapał przygasł. Późniejsza intryga nieco go rozdmuchała,
choć fajerwerków nie było.
Ogromnego
plusa mogę postawić Jodi za poruszoną tematykę. Nie tylko sam gwałt, ale także
postawa lokalnej społeczności i następstwa udzielenia poparcia stronom
konfliktu zostały nieźle opisane. W związku z wybuchem paniki w miasteczku,
czytelnik niejako na żywo może zaobserwować, jak działa mechanizm samospełniającej
się przepowiedni. Wyraźnie można dostrzec odwieczną prawdę, że słowa potrafią
ranić bardziej niż miecz.
Warto sobie zadać pytanie kto tak naprawdę jest ofiarą gwałtu, a kto
sprawcą