Peter Pezzelli, „Kuchnia Franceski”
Wydawnictwo Literackie, 2010 r.
Za oknem i w kalendarzu – listopad. Krótsze dni, długie i chłodne wieczory. Nic, tylko zagrzebać się pod kocem, obok postawić kubek gorącej herbaty i coś poczytać. Tylko co? Podobnie miałam w lipcopadzie (z tym, że dzień trwał zdecydowanie dłużej), czyli mniej więcej wtedy, gdy czytałam „Kuchnię Franceski”.
Gdzieś w tej książce pojawiają się nawiązania do słonecznych Włoch, czasem pachnie makaronem i pomidorami, ale… trafiamy w sam środek zimy. Ta pora roku w Nowej Anglii potrafi być uciążliwa, zwłaszcza jeżeli jest się starszą panią, która mieszka sama.
Francesca, główna bohaterka, sprawczyni całego zamieszania i wybawca żołądków karmionych „śmieciowo” ma:
· syna futbolistę, fana maminej kuchni, któremu po ostatnim zawodzie miłosnym kobiety zupełnie z głowy wywietrzały;
· dwie nadopiekuńcze córki, które mieszkają w odległych miastach (gwoli ścisłości: w różnych częściach USA);
· dużą, ale pustą kuchnię;
· niespożyty zapas sił i pomysłów (nie tylko kulinarnych);
· masę wolnego czasu;
· awersję do mrożonek i jedzenia w fast foodach.
W przypadku Franceski udało się połączyć jej kulinarną pasję, samotność i czas wolny – podjęła się opieki nad dwójką rozwydrzonych dzieciaków, których wiecznie niewyspana i przepracowana matka nie ma nawet czasu na pozmywanie po „kolacji”, nie mówiąc już o zrobieniu pociechom śniadania. Nie mam pojęcia, jak bym zareagowała, gdyby taki pomysł strzelił do głowy mojej babci, ale jestem pewna, że ze wszystkich sił próbowałabym jej wybić z głowy jego realizację (chyba głównie dlatego, że babcia nie jest samotna jak Franceska).
A koleżanki Frankę przestrzegały! Pracodawczyni nie będzie płacić, nie będzie z pracy wracała na czas, będzie „prosić” o zrobienie prania, każe przyjeżdżać do dzieci nawet w dni wolne! A Francesce w to graj! Kobietka jest w swoim żywiole. Pichci, sprząta, ma czas na rozmowę z dziećmi, ich wychowanie (choć kwestię wychowania religijnego powinna pozostawić matce dzieci) i na czytanie. A jak się starsza pani dowiaduje, że rodzeństwo mieszka tylko z matką, a ich ojciec to skończony burak…
Więcej nie powiem, już i tak za dużo wygadałam:P
Chciałabym jednak przestrzec wszystkich, którzy czytali „Zupę z granatów” (Marshy Mehran) – proszę nie nastawiać się na nic podobnego, można się słono rozczarować. To są książki kompletnie różne. W moim odczuciu „Kuchnia Franceski” jest po prostu słabsza – mniej emocji, niewiele zapachów, wspomnień cieplejszej części świata też mało, przeszłość jest zwyczajna, wszystko toczy się w tempie ślimaczym. I najgorsze, co w książkach może być - „Kuchnia Franceski” to powieść do bólu przewidywalna (z całych sił próbowałam sobie wmówić, że mam dar jasnowidzenia na kilka kartek do przodu, ale to raczej nie to…:P). No dobra, ta książka to nie same minusy – napisał ją facet;) który ma babskie podejście do jedzenia i rytuału z nim związanego: jedzenie ma łączyć ludzi! Nie jedzmy w pośpiechu gapiąc się w szklany ekran, tylko usiądźmy wspólnie do stołu. Albo jeszcze lepiej: przygotujmy ten posiłek wspólnie, zacieśniajmy więzi.
Fajne czytadło na lipcopadowy/jesienny wieczór, choć zimą może nie wystarczyć.
Choć kulinaria to nie moja działka, duża i pusta kuchnia bohaterki przekonuje mnie do niej :P
OdpowiedzUsuńkwestie kulinarne nie stanowią większej części książki;) więc bez obaw możesz się rozejrzeć za "Kuchnią..." w bibliotece;)
OdpowiedzUsuń