czwartek, 10 lipca 2014

powrót do żywych* i czytanie świata

moja domowa biblioteczka przeżyła wielkie trzęsienie ziemi.

nie, nic jej drastycznie nie uszczupliło (choć chyba powinnam nad tym pomyśleć..). po prostu część książkozbiorku wylądowała w pokoju Młodszej. w ten oto sposób pozostałe książki wyszły z moich szaf i stanęły na otwartych regałach, a ja zyskałam odrobinę przestrzeni (na nowe książki?:P). teraz te zapomniane mają okazję by codziennie patrzeć na mnie z wyrzutem i cedzić przez zaciśnięte strony tak długo już mnie masz i jeszcze mnie nie przeczytałaś! brr...

powoli mija u mnie blogowy zastój; co jakiś czas zdarza mi się coś napisać - oczywiście tylko na papierze. ale jestem na dobrej drodze, by znów tu wrócić i co jakiś czas coś napisać:)

a dla ciekawych świata - link do ciekawego artykułu o tym, jak można przeczytać świat. myślę, że niewiele osób może pochwalić się podobnym wyczynem - bo do takiej kategorii zaliczyłam to osiągnięcie;)

ja - póki co - zostanę jednak przy swoich starych planach czytelniczych i raczkującym Amatorskim Dyskusyjnym Klubie Książki.


__________________
*lub kolejna zmyłka

niedziela, 26 stycznia 2014

sorry, taki mają klimat


Marcin Michalski, Maciej Wasilewski, „81: 1. Opowieści z Wysp Owczych” 
Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2011

Odnoszę nieodparte wrażenie, że większość książek o tematyce podróżniczej opisuje kraje ciepłe i odległe. Słownik podaje, że za egzotyczne należy uznać coś właściwego krajom dalekim, o odmiennym klimacie i osobliwych obyczajach. Idąc tym tropem, kraje z północy globu też są egzotyczne. Marcin Michalski i Maciej Wasilewski zdecydowali się opisać wyprawę do kraju niewątpliwe egzotycznego.

Szczerze przyznam: przed lekturą „81:1. Opowieści z Wysp Owczych”  nie miałam pojęcia, gdzie dokładnie owe Wyspy leżą. W ostatnim czasie modne są podróże do Irlandii czy na Islandię, ale oba te miejsca mają coś, co może przyciągać turystów – brak słońca i piaszczystych plaż turystów nie odstrasza.

Wyspy Owcze mają deszcz i wiatr, trochę gór, mnóstwo zielonej szarości - szału nie ma. Dla turystów fakt, że mają tam prawdopodobnie najdokładniejsze statystyki na świecie raczej nie będzie miał znaczenia. Nie będę wnikać w prawdziwość wyliczeń, których w książce nie brakuje, a które niejednokrotnie budziły moje zdziwienie

„Pięć sygnalizacji świetlnych, cztery bloki mieszkalne, dwa zdechłe koty na poboczu drogi w trakcie marszu z Skipanes do Rituvík 2 listopada 2007 roku.”

uśmiech
W listopadzie 2009 na poletku w Vágur wykopano rekordowo dużego ziemniaka. 22 cm długości, 1025 gram.”

czy konsternację
„Na Wyspach Owczych nie ma: twarogu, (…) Dnia Walki na Poduszki, wiewiórek, (…) izb wytrzeźwień(…).”

Wystarczy mi, że gdzieś na świecie jest miejsce, w którym sąsiedzi mówią sobie dzień dobry, domy zawsze są otwarte, a członkowie kadry narodowej nie obrośli w piórka.

Marcin i Maciek – dwóch niewątpliwie zakręconych facetów, którzy pojechali tam, pomieszkali, poznali prawdopodobnie większość mieszkańców i napisali książkę – reportaż, która nie pozwala o sobie zapomnieć.

To, jak opisują Wyspy, ich krajobraz, mieszkańców i klimat powala na łopatki. Czytając ich historie oczyma wyobraźni przechadzałam się po tamtejszych wzgórzach, podziwiałam widok z fiordu w słoneczne dni, a w pochmurne – ubierałam gruby sweter, ciepłe buty i szłam od miasteczka do miasteczka – dla samej wędrówki. Bajka.

Nie należę do zmarzluchów, ale gdyby ktoś zaproponował mi żebym zamieszkała w kraju, w którym leje i wieje przez większą cześć roku kazałabym mu się puknąć w łeb i posłałabym w diabły. Czego jak czego, ale takiego połączenia pogodowego nie lubię. Jednak dla przygody i bajkowej atmosfery mogę się poświęcić;)

Zawodowi podróżnicy mają pewnie cały sztab ludzi, którzy pomagają przy organizacji każdej wyprawy. Autorzy tej książki sami zajęli się przygotowaniami i zasługują na uznanie, ponieważ jako podróżnicy-amatorzy po powrocie przygotowali świetny materiał, który może stanowić nie tylko wzór nowoczesnego przewodnika dla turystów. 81:1...daje czytelnikowi możliwość poznania społeczeństwa nielicznego, ale o wypracowanej tożsamości. I choć proces globalizacji niesie ze sobą pewne zagrożenia, wśród Farerów  można na moment o tym zapomnieć. Kawał dobrej roboty! 

Na Owcach bardzo szybko stajesz się swój. Jeśli tylko odrzucisz zachodni tok rozumowania, wrzucisz na luz i pozwolisz by ludzie się do Ciebie zbliżyli.

niedziela, 10 listopada 2013

Big Brother. Polish Version

Jędrzej Polak, „Życie jest gejem”
Wydawnictwo Replika, Zakrzewo 2008

Czasem pisanie przychodzi mi z wielkim trudem. Zwłaszcza, jeżeli chcę wyrazić swój zachwyt (albo przynajmniej umiarkowane uznanie dla pomysłowości autora). Dużo szybciej wychodzi mi wyrażanie opinii raczej mało pochlebnych. Dziś będzie krótko. Ten wpis powstał, ponieważ pilnie potrzebowałam „recenzenckiej” rozgrzewki*.

Lubię zamotane książki (uwielbiam T. Piątka). Lubię, gdy autor tworzy inteligentnych bohaterów (albo chociaż inteligentne powiązania między poszczególnymi elementami książki). Lubię, gdy dialogi są na poziomie, a tajemnica ma sens.

Szczerze nie cierpię, gdy ktoś z wyrobionym nazwiskiem idzie na łatwiznę i próbuje posklejać kilka książek w jednej. I nie chodzi mi o tworzenie historii alternatywnej, opartej o co by było gdyby...?, do tych nic nie mam.

Myślę, że tytuł tej notki jest dość sugestywny. J. Polak za bardzo skupił się na wykreowaniu polskiej wersji „Roku 1984” - z całym jego okropieństwem. Niestety, w pewnym momencie przesadził i zamiast czegoś, co mogłoby mieć ręce i nogi powstał zdeformowany kadłub, bez mięsa w środku.

Fabuła jest do tego stopnia pokręcona, że daruję sobie przydługie opisy.

Głównym bohaterem jest Adam, a Ewa jest jego siostrą (na tym etapie po raz pierwszy zgrzytnęłam zębami; później zgrzytów było jeszcze więcej). Tatuś ich opuścił, ale dzięki sanktoholoaureolo mogą słuchać jego opowieści. 

Wielkim Bratem jest Ojciec i Teść Wielki Redemptosarmata Smardzyk. Prawdopodobnie to on jest twórcą VII RP ogarniętej redemptosarmatyzmem. Wielki manipulant, wróg historii, władca VII RP i kawał drania.

U Orwell'a ekrany szpiegują wszystkich, u Polaka szpiegują wszyscy. Zwłaszcza ciężarni ministranci i nawiedzone redemptosarmatki. Jakby tego było mało, wystają oni na ulicach i głoszą te swoje brednie.

Stłamszony lud w sklepach płaci obrazkami (oczywiście z wizerunkami świętych; każdy święty ma inną wartość) i upija się „alkoholem” produkowanym ze starych samochodów. 

Wszędzie absurd w kiepskim wydaniu, badna redemptosarmatek i redemptosarmatów, iGod i sanktoholoaureolo. Gejów ani śladu. 

Kiepski humor, dyktatura i ewidentne ściąganie, ot co. Maltyrologia, niby-rewolucja i marna karykatura ustroju polityczno-religijnego. Całość przypomina raczej koszmar śniony w odcinkach.

Dawno nie czytałam tak marnej książki. Zmęczyłam ją i wiem jedno: nigdy więcej.




*Długo zastanawiałam się od czego zacząć ten wpis. Pomysł z przepraszaniem za długą nieobecność szybko odrzuciłam - ileż razy można? Próbę usprawiedliwienia też sobie darowałam. Kilka innych pomysłów też poszło się bujać. Padło na szybką rozgrzewkę.

środa, 7 sierpnia 2013

gra w szachy


Arturo Pérez-Reverte, „Szachownica flamandzka” 
Wydawnictwo Muza SA, Warszawa 2012 r.

Jakiś miesiąc temu napisałam kilka słów na temat fenomenalnej książki A. Pérez-Reverte pt. „Królowa południa”. Dziś znów chciałabym opowiedzieć o jego twórczości.

„Szachownica flamandzka” to lekki kryminał z historyczną wkładką, doprawiony nutą bajkowości (a nawet – baśniowości), okraszony inteligentnym humorem. Jest tu siwo od dymu papierosowego, nieco dekadencko – ale to chyba zasługa ludzi związanych ze sztuką i wódką. Albo samej wódki i przyćmionych lamp. To książka wspaniała pod względem doboru postaci. Obracamy się wśród ludzi wykształconych, czułych na sztukę, którzy żywo interesują się pewnym obrazem.

Najważniejsza jednak jest zagadka: kto zabił rycerza? I kto zabija setki lat później? Przecież nie jest rzeczą możliwą, żeby słynny malarz flamandzki, autor nieszczęsnego obrazu rzucił klątwę na swoje dzieło! A może prawda sprzed wieków wcale nie chce, by ją odkryto…?

Niewątpliwie ktoś zamordował rycerza Rogera D’Arras. Z wysokim prawdopodobieństwem można stwierdzić, że zarówno ofiara jak i morderca zostali przedstawieni na obrazie van Huysa. Co więcej, wygląda na to, że ów obraz powstał właśnie po to, by mordercę zdemaskować!

Ale – ale, nie tak prędko! Zagadka z obrazu ma II dno. Być może nie chodzi tylko o ustalenie, kto jest mordercą, ale również – kto jest zwycięzcą rozgrywanej na obrazie partii szachów.

„Ostatecznie wszystkie obrazy są obrazami jednego obrazu, wszystkie lustra są odbiciami jednego lustra, wszystkie śmierci są śmieciami jednej Śmierci.”

Początkowo bohaterów w powieści jest niewielu:

Julia, wzięta konserwatorka sztuki; odkryła, że pod wierzchnią warstwą farby ktoś (niewątpliwie sam van Huys) ukrył owo „kto zabił rycerza?”. Pije mocną, gorzką kawę, wypala całe tony papierosów. Ma umysł trzeźwy, nawet gdy wypije za dużo, a mimo to marzy o Nibylandii. 

Menchu, kobieta wyzwolona, wieloletnia przyjaciółka Julii i właścicielka galerii; chce obraz sprzedać. Zagadka sprzed lat dodaje pikanterii zbliżającej się aukcji, co dla Menchu oznaczać może znaczny wzrost spodziewanych zysków.

Cesar, najlepszy przyjaciel Julii, wybitny antykwariusz, miłośnik klasyki w jej najlepszym wydaniu, elegancik jak się patrzy. Człowiek oczytany, rozmiłowany w łacinie, z ogromnym dystansem do siebie i własnej orientacji. Dla niego Julia na zawsze pozostanie małą księżniczką.

„Życie jest jak droga restauracja, gdzie zawsze na koniec podsuwają ci rachunek, co wcale nie oznacza konieczności zapomnienia o delicjach, których się wcześniej kosztowało.”

Równolegle z nimi poznajemy osoby szachowego dramatu: wspomniany już przeze mnie Roger D’Arras, rycerz, ofiara mordu; książę Ostenburga, a za razem przyjaciel rycerza; Beatrycze, żona księcia, prawdopodobnie kochanka rycerza. Ich personalia ustalił Alvaro, profesor i znawca historii, dawny kochanek Julii i… pierwsza współczesna ofiara mordercy.

Po stronie dobra stoi jeszcze Muñoz. Jest mistrzem szachowym, choć nie wygrał ani jednej partii – mimo że okazji ku temu nigdy nie brakowało. Swoją drogą – kto rozpoczyna grę dla samej gry, a nie dla jej rozstrzygnięcia? Czyż to nie szlachetne? Grać i, mimo miażdżącej przewagi, nie pokonać przeciwnika?

W powieści pojawiają się jeszcze osoby poboczne – uczeń Cesara oraz aktualny pupilek Menchu. Na upartego, do ich grona można jeszcze dołączyć pewnego staruszka, właściciela feralnego obrazu.

Wymieniłam już sześciu potencjalnych morderców. A to jeszcze nie koniec. Zdecydowanie najbardziej podejrzaną osobą jest bratanica staruszka i jej mąż-hazardzista, który gotów jest zastawić własną duszę, byle tylko przez chwilę móc grać (w karty, bo na szachy był zwyczajnie za głupi – albo takiego udaje).

            Kto jest mordercą? Jaki jest motyw? Zabija z chęci zysku, czy może wie coś, czego nie wiedzą inni? Kim będzie kolejna ofiara…?

„Prawda jest jak doskonałe zagranie szachowe: istnieje, ale trzeba ją znaleźć. Po upływie odpowiedniego czasu zawsze da się udowodnić.”

            Jak widać, bohaterowie tworzą barwną mieszankę, z której musi wyjść coś wybuchowego. I choć czasem może wydawać się, że już-już znamy rozwiązanie, po kilku zdaniach jesteśmy od niego równie dalecy jak na początku historii. Nawet jeśli odkryjemy kto zabił rycerza, prawdziwy motyw będzie dla nas wielkim zaskoczeniem. 

            Uwielbiam Péreza! Za jego gry słowne (brawa dla tłumacza!), za wiedzę, lekkie pióro, wartką akcję i inteligentne, zawiłe intrygi! I za bohaterów, którzy czytają książki, którzy żyją nimi! Hm… i za tych, którzy książek boją się jak diabeł wody święconej;)

            Proszę mi wierzyć – książki autorstwa Péreza pochłania się jednym tchem. Kto odważny, może śmiało podjąć wyzwanie szachowe i zanurzyć się w opary farb, tytoniu i tajemnicy.

Och, zapomniałam! Jest jeszcze tajemnicza blondynka – femme fatale. To ona pośredniczyła między zabitym historykiem sztuki a Julią. Tak, tak, zawsze, gdy działo się coś niesamowitego lub po prostu – strasznego – blondyna była blisko. Istnieje pewne prawdopodobieństwo, że może jej, jako osobie z zewnątrz, zależeć na obrazie. Tylko po czyjej jest stronie…?

niedziela, 4 sierpnia 2013

opowieści służby


Kathryn Stockett, „Służące”
Wydawnictwo Media Rodzina, Poznań 2010 r.

Nad kim by się tu dzisiaj popastwić…? Nad panienką Skeeter!

Otóż owa pannica ubzdurała sobie, że zostanie dziennikarką. I pisarką też będzie. A że w mediach albo jesteś kontrowersyjny, albo cię nie ma – Skeeter zaczęła kombinować. I wykombinowała! Zgromadzi historie opowiadane przez służące. Nie jakieś tam bajki dla dzieci czy przepisy na opanowanie bałaganu. To miały być opowieści o ich pracodawcach. 

Spryciara, bez dwóch zdań.

Jej niecny plan zawojowania rynków wydawniczych na całym świecie –dobra, w samych Stanach, ale to pomału na jedno wychodzi – miał tylko jeden drobny szkopuł, no może 2. Dobra, niech będzie, 3. Trzy szkopuliki, które oglądane z osobna wcale nie przykuwają uwagi. Ale jeśli wziąć pod uwagę, że:
a) Służące koniecznie musiałby być czarnoskóre
b) Skeeter mieszka i pracuje w Missisipi
c) Czas powstawania książki panny Skeeter (czyli czas akcji samej powieści) to lata ’60…
robi się niezły pasztet. I to nie pod względem walorów smakowych. Prawda, że osobno powyższe punkty nie wyglądają poważnie? Ale gdy je ze sobą połączyć… Brak równouprawnienia, segregacja rasowa, uprzedzenia, poniżenie to codzienny element życia mieszkańców Południa.

            Co skłoniło pannę Eugenię Phelan do podjęcia tematu – własna próżność i chęć zdobycia sławy? A może współczucie dla kobiet, które pracowały dla jej przyjaciółek? I dlaczego jej ukochana Constantine, najwspanialsza niania i powierniczka na świecie, odeszła z jej domu? A może to fale protestów czarnoskórych, ich uwielbienie dla MLK otworzyły jej oczy na istotę problemu? Stanowczo za dużo pytań jak na jeden akapit, a jednocześnie – za mało jak na całą książkę.

            Założenie było takie: one będą opowiadać, a ja to spiszę i znajdę wydawcę. O konsekwencjach nie myślała. Z początku nie mogła zrozumieć skąd u czarnoskórych opór przed jej wspaniałym pomysłem. Samolubna Eugenia nie wzięła pod uwagę, że istnieje (spisany) Kodeks, w którym czarno na białym (hm.) określono granice tego co wolno, a co jest surowo wzbronione w kontaktach z „kolorowymi”. Osobne szkoły, osobne biblioteki, sklepy, w których służące mogły robić zakupy tylko w służbowych fartuszkach, kościoły, do których biały nie powinien chodzić… Dziś takie rozróżnienie oburza, wtedy było „normalne”.

            „Służące” to powieść o powieści. Skeeter pracując nad książką dostrzega, że w życiu wcale nie jest łatwo. Poprawność polityczna, kiepskie znajomości i wredne baby z Ligi to tylko mały ułamek rzeczywistości, z którą musi zmierzyć się w rodzinnym mieście po powrocie ze studiów. Poza tym jej niewykształcone rówieśniczki toną w pieluchach, betach, kupkach i zachwycają się kolejnymi ciążami, dyskutują o wystawnych przyjęciach towarzyskich, podczas gdy ona, kobieta po studiach i z aspiracjami, nawet nie ma chłopaka. Matka też jej życia nie ułatwia. 

Przyznaję – po książkę sięgnęłam tylko dlatego, że spodobała mi się filmowa Minny Jackson. Charakterna kobita:) potrafiła napyskować każdej pani (wbrew pierwszej zasadzie, jakiej matka kazała jej bezwzględnie przestrzegać), bezbłędnie radziła sobie ze swoimi dziećmi, mimo że za męża miała agresywnego ochleja, a pracę ciężką i wymagającą krzepy.

Skeeter wychowała się w domu ze służbą, więc nie wyobrażała sobie, żeby mogło być inaczej. Sielanka rodzinnej plantacji wydawała się być nieco uwspółcześnioną wersją tej z Tary (choć Gienia ma się do Scarlet tak jak herbatnik do ciasta drożdżowego:P). Służba miała swoje domy, swoje miejsce w kuchni, własne sposoby spędzania wolnego czasu i nic białym do tego.

Kompletnie nieświadoma takich podziałów Celia Foote przewróciła życie Minny do góry nogami, a przy okazji, zupełnie niechcący;) nadepnęła na odcisk poprzedniej pracodawczyni kobiety…

Czytając „Służące” zaśmiewałam się do rozpuku, ze złości zaciskałam pięści, kilkakrotnie wyzywałam w myślach głupie zachowanie bohaterów. Główny morał płynący z kart tej książki brzmi: to, że jesteś inny, nie znaczy, że jesteś gorszy. Twój kolor skóry, twoje pochodzenie, twój status społeczny nie powinny stanowić wytycznych do oceny. Nawet jeśli jesteś znaną panią z towarzystwa, możesz być zepsuta do szpiku kości. To, że ludzie w mieście omijają cię szerokim łukiem, choć nic o tobie nie wiedzą, źle świadczy tylko o nich.