piątek, 22 lipca 2011

ghostwriter


Robert Harris, „Ghostwriter”
Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz, Warszawa 2007

Czytając książki, o których wiem, że zostały zekranizowane lubię zastanawiać się, co skłoniło reżysera do nakręcenia takiego filmu. W przypadku „Ghostwriter’a” było tak samo. Szum, jaki zrobił się wokół filmu sprawił, że zapragnęłam książkę przeczytać. Trochę z powodu sympatii dla Polańskiego, trochę z powodu babskiego wścibstwa – ile jest prawdy w tym, co mówią? I jeszcze byłam ciekawa, kim jest filmowy „Autor widmo” – czyżby to była opowieść podobna do Secret Window z boskim Johnym Deep’em?
Przez pierwsze dwa czy trzy rozdziały nie potrafiłam wczuć się w klimat książki, a narrator wydawał mi się facetem, który stanowczo za dużo myśli, ale nie potrafi działać. Potem przywykłam, choć bywały momenty, gdy wydawało mi się, że on ma polskie korzenie – wiadomo, mądry Polak po szkodzie. Nasz bohater nie dość, że próbował analizować wszystko na bieżąco bez wyciągania wniosków (i nie potrafił się sprzeciwić, nawet gdy rozsądek podszeptywał mu, że coś tu śmierdzi), to jeszcze wszystko analizował „na spokojnie”, gdy miał chwilę na przemyślenia (co akurat mu się chwali, ale stanowczo powinien popracować nad refleksem), a i tak nie potrafił skojarzyć faktów i brnął w ślepą uliczkę, patrząc na sprawy tylko z jednego punktu widzenia.
Tytułowy ghostwriter (uf! wydawca nie zaproponował polskiego tytułu!) sam o swoim mówi per murzyn. Wszystkie wielkie autobiografie współczesnych gwiazd powstają dzięki pracy takich jak on. Celebryta opowiada o swoim życiu, a zadaniem ducha jest spisanie tego potoku słów, sklejenie go w spójną całość, nadanie „dziełu” niepowtarzalnego charakteru i usunięcie się w cień. Im sławniejsze nazwisko na okładce, tym większe szanse na zysk dla wydawnictwa, nie ma więc potrzeby wyraźnego zaznaczania obecności współautora. Przejdźmy jednak do sedna sprawy.
Były premier Wielkiej Brytanii, Adam Lang, poprosił o pomoc w spisaniu własnych wspomnień starego przyjaciela, jeszcze z czasów, gdy obaj dzierżyli polityczny ster. Niestety, niedługo przed skończeniem prac nad książką, Mike McAra ginie w niewyjaśnionych okolicznościach, a kilka dni później jego ciało zostaje znalezione na plaży Martha’s Vineyard, gdzie przebywał Lang z żoną i współpracownikami  (McAra mieszkał z nimi w czasie gdy kończył pracę nad książką).
Wspomnienia premiera muszą zostać spisane i wydane na czas, inaczej Lang będzie zmuszony do zapłacenia kary w związku z niedotrzymaniem warunków umowy. Dokończyć książkę ma profesjonalny ghostwriter, któremu proponuje się 50 tysięcy dolarów tygodniowo, pod warunkiem, że upora się z pracą w… miesiąc. McAra pracował nad zebraniem niezbędnych informacji 2 lata. Istnieje co prawda jego maszynopis, ale jest napisany zupełnie beznadziejnie. Cóż, przynajmniej nasz nowy współautor będzie miał gotowy szkielet, który po prostu będzie musiał doprowadzić do przyzwoitego stanu.
„– Maszynopis zostaje w Stanach – oświadczył Kroll tonem wykluczającym dyskusję. – Między innymi z tego powodu Marty zaoferował Adamowi swój dom na Martha’s Vineyard. To bezpieczne miejsce. Tylko kilka osób ma dostęp do tekstu.
– Mówi pan tak, jakby to była bomba, a nie maszynopis – zażartował Quigley.”
Ale jak to? Pisarz nie może mieć przy sobie maszynopisu? Dlaczego te notatki muszą być przechowywane w szafie pancernej? Przecież każdy, kto przeczyta gotową autobiografię będzie miał wgląd w część maszynopisu (tylko kto czyta autobiografie polityków…?)
Wszystko zaczyna się dodatkowo komplikować, gdy nasz ghostwriter natrafia na odkryte przez swojego poprzednika materiały, które sugerują, iż w przeszłości premier Wielkiej Brytanii miał powiązania z CIA. Sprawa niewyjaśnionej śmierci McAry zaczyna prześladować bohatera nie tylko na jawie, ale także w koszmarach sennych. Ponadto media donoszą, że Lang został postawiony w stan oskarżenia za zbrodnie wojenne i ma zostać osądzony przez Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości w Hadze.
Uśmiecham się, gdy w książkach zagranicznych autorów natrafiam na wzmianki o Polsce czy Polakach. Tym razem do śmiechu mi nie było – wszak do tej pory nie znamy prawdy o rzekomych więzieniach CIA na terenie Polski, a to właśnie ta kwestia jest poruszana w książce.
Ta książka to przyjemne politicalfiction z tajemnicą w tle. Polubiłam wisielczy humor naszego narratora (wszak jest Anglikiem!), który w pewnym momencie zaczął przejawiać wyrazy bystrości i to, jak Harris stopniowo, niespiesznie buduje napięcie. Tylko dlaczego, w naj mniej spodziewanym momencie rusza z kopyta i zbliża się do zakończenia w morderczym tempie? Dałam się zwieść i o machloje podejrzewałam niewłaściwą osobę, jednak drobne fakty naprowadziły mnie na właściwy trop i zakończenie, choć wyjątkowo ciekawe, nie zaskoczyło mnie za bardzo (a szkoda…).
Książka jest dobra, nie ma co;) w sam raz na zimne lipcowe wieczory. Niby człowiek nie przeforsowuje się przy poszukiwaniu istoty zła, ale sposób, w jaki czytelnik wsiąka w fabułę jest niesamowity. Panie Harris, udało się Panu – chętnie sięgnę po kolejne Pana książki.
Teraz, z czystym sumieniem mogę zastanowić się nad filmem. Chcę go zobaczyć, czy nie?

czwartek, 21 lipca 2011

prawdziwy świat...?

            Natsuo Kirino, Prawdziwy świat
Wydawnictwo Sonia Draga, 2010

Kilka lat temu namiętnie zaczytywałam się w mangach, polowałam na ciekawe anime w telewizji, zastanawiałam się nad nauką japońskiego. Później mój zapał osłabł. W dobie Internetu wszystko to stało się bardziej dostępne, każdy mógł czytać mangi; poznałam kilku ludzi, którzy mieli na ich punkcie zupełnego fioła… i przeszło mi. Choć nadal lubię wracać do niektórych filmów czy mang, znalazłam się w kręgu, który z Japonią ma niewiele wspólnego. Stare znajomości się posypały, ulubiony mangowy magazyn zniknął z rynku i skończyło się.
Później próbowałam czytać coś japońskich pisarzy, ale z powodu małej ilości ich książek w mojej bibliotece ta próba powrotu też nie była udana (no, może poza wciągającym światem, jaki tworzy w swych powieściach Haruki Murakami).
Ucieszyłam się, gdy zauważyłam nowiutkie pozycje na półce z tabliczką „Japonia”; były dwie, tej samej autorki, wypożyczyłam „Prawdziwy świat”.
Natsuo Kirino, jak głosi tekst zamieszczony po wewnętrznej stronie okładki książki, jest pisarką o rzadko spotykanej umiejętności wychodzenia daleko poza granice konwencjonalnej powieści kryminalnej. W związku z tym, w Japonii nagrodzono ją Mystery of Japan (za Ostateczne wyjście), a także nominowano do nagrody Edgar Prize i Naoki Prize (za Soft Cheeks). Ponadto  jest ona laureatką Izumi Kyoka Prize w dziedzinie literatury (nagrodę przyznano za powieść Groteska).
Do tej pory zastanawiam się, czemu książka ma taki, a nie inny tytuł. Przecież nie każdy sfrustrowany (?) i znudzony nastolatek to potencjalny morderca! To, że każdy ma jakąś tajemnicę, nie powinno nas dziwić; chyba powinniśmy się cieszyć, że nie jesteśmy otwartymi książkami, dostępnymi niczym karta dań w witrynie restauracji. Nie wszyscy muszą nas lubić takimi, jakimi jesteśmy. Dobrze jest, gdy grupa, do której należymy akceptuje nas ze wszystkimi naszymi dziwactwami. Wkurza mnie ludzka obłuda, która z tajemnicą ma niewiele wspólnego. Nie polubiłam bohaterek tej powieści.
Pani Kirino zaproponowała czytelnikowi spotkanie z czwórką przyjaciółek, które, jak się okazuje, niewiele wiedzą o sobie nawzajem. Więź, która je łączy jest wyjątkowo krucha. Owszem, plotkują, mają jakieś wspólne zainteresowania, znają się od dawna, są w tym samym wieku, ale na tym kończy się to, co je do siebie zbliża. Są cztery, ale tylko pozornie tworzą zwartą grupę. Odnoszę wrażenie, że nie darzą się jednakową sympatią.
Kirarin – żyje w dwóch różnych światach. Przy dziewczynach udaje grzeczną uczennicę. Choć te wiedzą, że czasem spotyka się z chłopakami, żadna z „przyjaciółek” nie wie, że dziewczyna prowadzi nieźle rozbudowane życie nocne, a już na pewno – nigdy nie słyszały, że Kirarin przespała się z facetem.
Terauchi – wzorowa uczennica, która nie chce wyjść na wstrętną, samolubną kujonkę. Niestety, można odnieść wrażenie, że to głównie dlatego jest lubiana w szkole – odrobi i pożyczy każdą pracę domową, nie gniewa się o to, że niektórzy bezczelnie wykorzystują jej samodzielną pracę do własnych celów.
Yuzan – półsierota, która obwinia się o śmierć chorej matki, mimo iż w chwili jej śmierci zachowała się egoistycznie i nie poszła się z nią pożegnać. W dodatku nikomu, nawet „przyjaciółkom”, nie powiedziała o swojej homoseksualnej naturze. A wszystko to z powodu lęku przed potępieniem i odtrąceniem (z tego samego powodu Kirarin nie przyznaje się do swoich grzeszków).
A na koniec – Toshi, od której bierze swój początek niebezpieczna gra, w którą (z własnej woli, choć z różnych pobudek) wchodzą pozostałe dziewczęta.
Toshi wie, co stało się przed południem u sąsiadów. Wie, że sprawcą podejrzanego hałasu i wynikłego z tego zamieszania jest Glista. Gdy zauważa, że zginął jej rower i telefon nie ma wątpliwości, że to robota dziwnego syna sąsiadów. Chciałaby całą posiadaną wiedzę o zajściu w sąsiednim domu zatrzymać dla siebie, ale chłopak krzyżuje jej plany i bezczelnie wydzwania ze skradzionej komórki do jej przyjaciółek i wciąga je w wir złych wydarzeń.
Duszne lato w mieście sprawia, że dziewczęta ślepo poddają się pragnieniu przeżycia przygody – z głupią nadzieją, że nikt o niczym się nie dowie i po wakacjach znów będą mogły być zwyczajnym nastolatkami. Nie moje drogie, pomoc mordercy nie jest nic nieznaczącą zabawą! Każde działanie przyniesie jakiś skutek.
Jeżeli w prawdziwym świecie przyjaźń to tylko pusta poza, a każdy z przyjaciół musi walczyć o swoją pozycję i udowadniać swoją przydatność, to ja wolę zostać tu, gdzie jestem. Wraz z początkiem tej tragicznej współpracy zaczyna okazywać się, że żadna z nich nie jest taka, jak by się mogło wydawać na pierwszy rzut oka.
Książka nie jest ani nudna, ani porywająca. Podobało mi się, że każda z postaci opowiada o całej awanturze z własnego punktu widzenia, mówi o swojej przeszłości, wydaje subiektywne opinie na temat tego, co łączy ją z pozostałymi osobami i tłumaczy swoje racje. Ktoś przykleił tej książce metkę z napisem „thriller”, ale to stanowczo za mocne słowo na określnie jej gatunku, choć ja sama nie potrafię jej nadać konkretnej łatki. Jest gdzieś na pograniczu powieści sensacyjnej, dramatu i wspomnianego thrillera.
Może chciano czytelnikowi udowodnić, że ludzie to w rzeczywistości istoty obłudne i niestabilne, niczym chorągiewka na wietrze. Może chodziło o pokazanie, że nic nie jest takie,  na jakie wygląda, a w sytuacjach irracjonalnych ludzie przestają zachowywać się normalnie i podejmują decyzje bardziej szalone, niż by było można przypuszczać. A może to kolejna historia, w której czarna strona ludzkiej natury bierze górę i mechanizm machiny śmierci raz puszczony w ruch nie daje się w żaden sposób zatrzymać. Nie potrafię tego rozstrzygnąć. Pewna jestem jednego – jeśli się nie opamiętamy, możemy paść ofiarą społecznej znieczulicy, bo chyba tak można określić obojętność na śmierć matki i chęć niesienia pomocy sprawcy, a nie kolejnym możliwym ofiarom.

wtorek, 19 lipca 2011

książka to nie notatki zostawione na lodówce


Amos Oz, „Opowieść się rozpoczyna. Szkice o literaturze”
Wydawnictwo Prószyński i S – ka, Warszawa 2010

Z pisaniem książek jest jak w piosence: najtrudniejszy pierwszy krok. Trudno jest zacząć, ale nawet jeśli się uda bywa, że rezygnuje się z pierwotnego pomysłu i nadal próbuje się kombinować. Czasem się przesadzi, często coś nie jest dokładnie zgodne z naszymi wyobrażeniami. Później należy opowieść snuć dalej, ale trzeba uważać, żeby nie przesadzić!
Amos Oz urodził się 72 lata temu w Izraelu, w rodzinie imigrantów z Polski. Zaliczany jest do najwybitniejszych współczesnych prozaików izraelskich, często jest wymieniany jako jeden głównych kandydatów do Literackiego Nobla. Zaczął od wydawania opowiadań, później wydano kilka jego powieści. Co jakiś czas publikowane są jego eseje polityczne i oczywiście literackie.
Gdy zobaczyłam jego książkę na bibliotecznej półce pomyślałam: Łał! sławny autor zdecydował się powiedzieć czytelnikom, jak trudno jest zacząć mając przed sobą czystą kartkę! Mam nadzieję, że nie przedstawi siebie i innych pisarzy w męczeńskich pozach; dobra, jeśli mi się spodoba, sięgnę po inne jego książki (Bogiem a prawdą – chciałam przeczytać coś autorstwa Oza, ale z powodu wakacji i przeciągającego się remontu w bibliotece znalazłam tylko tę:P).
„Opowieść się rozpoczyna” to zbiór przemyśleń opartych na wykładach autora i jego odczytach w liceach, Muzeum Erec Izralel w Tel Awiwie oraz Uniwersytecie Bostońskim z lat 1995 – 1996. W swojej książce (właściwie – książeczce) Amos Oz stwierdza, że powodzenie danej pozycji czytelniczej jest w znacznym stopniu zależne od jakości kontraktu, proponowanego czytelnikowi przez pisarza na początku książki. Jeśli obu stronom nie uda się zawiązać porozumienia może dojść do sytuacji, że początek historii umknie gdzieś czytającemu i, w rezultacie, taki czytelnik przy końcu książki nie będzie wiedział, o co chodziło na początku, ba! nawet w środku książki!
Przez 10 rozdziałów Oz rozpatruje różne sposoby jakich użyli m. in. Kafka, Czechow, Marquez by zachęcić czytelników do podpisania kontraktu.  Mamy do czynienia ze szczegółową analizą pierwszych zdań, akapitów czy całych opowiadań. Dobry początek książki to połowa sukcesu autora, bo gdy uda się pisarzowi przyciągnąć uwagę czytelnika znacznie wzrastają szanse na właściwe zrozumienie i zinterpretowanie dzieła (i dziełka;)). Dzięki rozkładaniu na czynniki pierwsze Oz uczy nas… czytania. Nie tylko ze zrozumieniem (bo od tego jest szkoła), ale miedzy wierszami.
Skoro książka to kontrakt, konieczna jest współpraca na linii czytelnik – autor. Oz słusznie zauważa „Zabawa w lekturę wymaga od ciebie, czytelniku, czynnego udziału, wykorzystania twego doświadczenia życiowego i twej niewinności, a także uwagi i przebiegłości.”. A skoro tak jest, nie powinniśmy czytać pobieżnie, przecież książka to nie notatki zostawione na lodówce.
Ileż to razy łapałam się na tym, że nie mam pojęcia, co przed chwilą przeczytałam! Albo, wstyd się przyznać, omijam zbyt obfite opisy (tak przeczytałam, wieki temu, „Władcę Pierścieni” i „Krzyżaków”…). Niestety – diabeł tkwi w szczegółach, a pisarze mają nad czytelnikiem tę przewagę, że pozornie nic nieznaczące detale mogą wpływać na całą akcję. Czuję się częściowo rozgrzeszona, bo Oz napisał o czytelniczym niedbalstwie, które najwyraźniej dotyczy nie tylko mnie;) Jednakże postanowiłam zapanować nad własnym lenistwem i powoli przedzieram się przez piękne (:P) opisy fauny i flory.
Czytam dla własnej przyjemności, więc nikt nie ma wglądu w moje zaangażowanie (lub jego brak). Skoro tak jest, nie powinnam czuć wyrzutów sumienia w chwili porzucenia nudnej książki. Fakt, jeśli trafię na „gniota” szybko z takiej książki rezygnuję, ale czasem jest tak, że jakiś mój wewnętrzny chochlik pastwi się nade mną i zmusza mnie do czytania. Kilkukrotne podchodzenie do książki autora XY (za każdym razem kończące się porażką) sprawia, że szerokim łukiem omijam inne książki danego pisarza. W takich sytuacjach unikam zbyt wielu rozczarowań, ale nie wykluczam też, że wiele tracę. Gorzej jest w przypadku marnych książek autorstwa osób, które wcześniej wciągnęły mnie do swoich wymyślonych światów. Czytam, bo wierzę, że akcja się rozwinie, pojawi się jakiś ciekawy szczegół (pod warunkiem, że go nie przeoczę…), że autor się ocknie w połowie powieści… męczę się z taką książką do końca. Tak, czytanie kiepskiej książki lubianego autora bywa irytujące.
Wnioski po spokojnym i dokładnym (mam nadzieję) przeczytaniu „Opowieść się rozpoczyna” wysunęłam następujące:
a)      nie powinnam czytać na siłę jeśli nie mogę się skupić; umykają mi ważne elementy, kilka razy czytam to samo zdanie i nadal nie wiem, co przed chwilą przeczytałam
b)      czytam dla przyjemności, a nie na akord; warto więc czytać książki w całości i nie omijać długich fragmentów, w których narrator produkuje się by przekazać nam informację o tym, co dzieje się wokół bohaterów; to, że przeskoczę kilka akapitów wcale nie przybliży mnie do końca pasjonującej książki i zaskakującego finału. Nie jest sztuką rozwiązać zagadkę z pomocą autora, warto jest samemu podjąć trud i znaleźć mordercę;)
c)      opisy przyrody to nie zło konieczne; słowa, jakimi opisuje się przyrodę mogą być dodatkowym elementem budującym napięcie
d)     do książek trzeba dojrzeć; może pokuszę się o właściwy sposób czytania „Krzyżaków”?;)
Trzymając się ludowej mądrości mówiącej o tym, że nie liczy się ilość tylko jakość – zabieram się do uważnej lektury kolejnej książki;)

poniedziałek, 11 lipca 2011

szept harfy traw

Truman Capote, „Harfa traw”
Wydawnictwo Czytelnik, Warszawa 1962

„Za łąką rozpoczyna się mrok Lasu Nadrzecznego. Musiało to być jednego z tych wrześniowych dni, gdy zbieraliśmy korzonki w lesie i Dolly zapytałą:
– Słyszysz? To harfa traw, zawsze snuje jakąś opowieść… Zna dzieje wszystkich ludzi leżących na tym wzgórzu, wszystkich co kiedykolwiek żyli; a jak pomrzemy, opowie także i nasze.”

Swoją przygodę z twórczością Trumana Capote zaczęłam niedawno, od „Śniadania u Tiffany’ego”, o której pisałam tu. Później przeczytałam „Harfę traw”. Obie opowieści dostałam w pakiecie – w roku 1962Wydawnictwo Czytelnik wydało je w jednej książce (a raczej kieszonkowej książeczce). Dzięki temu poznałam dwie zupełnie odmienne historie napisane przez Capote. „Śniadanie” raczej średnio przypadło mi do gustu; przez kilka dni wahałam się, czy podjąć wyzwanie i przeczytać „Harfę”, czy raczej sobie darować. Teraz wiem, że decyzja o przeczytaniu książeczki do końca była decyzją trafioną.
Fabuła nowelki z pozoru jest błaha, zwyczajnie przyziemna, a narracja prowadzona w sposób retrospektywny – dorosły narrator powraca wspomnieniami do swojej młodości. Opowieść zaczyna od wytłumaczenia czym jest tytułowa harfa traw, a następnie płynnie przechodzi do przedstawienia powodów, które sprawiły, że zamieszkał z ciotkami.
Collin po śmierci matki został na świecie tylko z ojcem, który nie potrafił poradzić sobie z odejściem ukochanej osoby.

„Od pogrzebu ojciec tłukł różne przedmioty, nie w furii, ale spokojnie, gruntownie. Zachodził do salonu, wybierał sobie jakąś figurkę z porcelany, dumał nad nią przez chwilę, po czym ciskał ją o ścianę. Podłoga i schody były zasłane pobitym szkłem; rozdarty szlafrok matki wisiał na poręczy.”

Z tego całego zamętu chłopca wyciągnęła jedna z kuzynek jego ojca, Verena Talbo. Gdy jeszcze żyła matka, a ojciec był w pełni władz umysłowych, dziecku nie było wolno odwiedzać ciotek, prawdopodobnie z powodu jakiejś zamierzchłej kłótni, do której musiało dojść między bogatą, wyrachowaną (i skąpą) Vereną, a jej kuzynem (objazdowym sprzedawcą lodówek). Po śmierci drugiego z rodziców Collin zamieszkał z ciotkami, twardą i przedsiębiorczą, mocno stąpającą po ziemi Vereną i jej starszą siostrą Dolly, która na świat patrzyła przez różowe okulary, kochała przyrodę, a mimo swojej nieśmiałości potrafiła być oparciem dla mieszkającej z nimi Katarzyny.
W miasteczku Dolly uważano za nieszkodliwą, zamkniętą w sobie wariatkę, do Vereny zwracano się z szacunkiem (właścicielka licznych nieruchomości i kilku sklepów w miasteczku, szara eminencja wśród jego władz), a do Katarzyny podchodzono z rezerwą – bezzębna Murzynka, która uparcie twierdziła, że jest Indianką, nikogo (poza Dolly) nie obchodziła. Dla Vereny liczyły się tylko zyski z prowadzonych przez nią interesów i nie zawahała się przed niczym, by wyciągnąć od siostry informację o tajnej recepturze lekarstwa na pulchinę wodną, które tylko Dolly potrafiła sporządzić. Wraz ze znajomym, do którego prawdopodobnie żywiła uczucia nie tylko przyjacielskie, Verena uknuła cwany plan – rozpocząć masową produkcję tego rzadkiego specyfiku. Podczas pewnego niefortunnego obiadu doszło do nieprzyjemnej sytuacji, w wyniku której „przyjaciel” Vereny ulotnił się z jej życia (zabierając niemałą sumę pieniędzy), a Dolly podjęła decyzję o opuszczeniu siostry, dla której zdawała się być tylko zbędnym balastem. Wraz z kobietą ucieka także chłopiec i Katarzyna.
Początek być może nie powala na kolana, jednak nieodparta chęć poznania dalszych losów zbiegów nie pozwoliła mi oderwać się od książki. Nigdy do głowy by mi nie przyszło, żeby zamieszkać w domku na drzewie, a tak właśnie zrobiły dwie starsze panie i nastolatek.
Niesamowite, jak przy użyciu prostych słów i zupełnie absurdalnej sytuacji autor pisze o potrzebie miłości, akceptacji i przywiązaniu do siebie nawzajem. Po lekturze „Harfy traw” z  pełną stanowczością stwierdzam, że Capote pięknie potrafi zaczarować rzeczywistość. Capote wielkim pisarzem był, a ta nowelka jest tego najlepszym dowodem.
Zderzenie dwóch różnych światów – młodego, niedoświadczonego dziecka i starszych pań, które także zdają się nieprzystosowane do otaczających ich realiów skłania czytelnika do namysłu nad stereotypem starości. Poza tym  dezerterzy posiadają jedną, bardzo budującą cechę: głęboko wierzą, że gdzieś na świecie jest miejsce, w którym mogą być szczęśliwi. Czy wygrali walkę o wolność i szczęście? Każdy powinien sam ocenić.
„Harfę traw” polecam wszystkim, bo wiem, że w każdym z nas mieszka marzyciel i dziecko, które pragnie wierzyć, że świat jest dobry.

sobota, 9 lipca 2011

Dean Koontz po raz pierwszy


Dean Koontz, „Maska”
Wydawnictwo Albatros, 2010

Z lekkich kryminałów postanowiłam przerzucić się na coś mocniejszego. Za namową znajomego zaczęłam czytać Kinga, a ostatnio sięgnęłam po twórczość wicekróla horroru, Koontza.
Autor zaczął swoją karierę w latach ’60 od powieści science – fiction, a następnie przeszedł do pisania thrillerów i horrorów. Książki sygnuje nie tylko własnym nazwiskiem, ale także licznymi pseudonimami (tylko po co?). „Maskę” w Stanach Zjednoczonych, ojczyźnie autora, po raz pierwszy wydano w 1981 roku (ukazała się jako książka Owena Westa), a w Polsce w roku ’94. Tyle o autorze, przejdźmy do samej książki.
Ludzie, z różnych powodów, przekładają „na później” decyzję o założeniu rodziny. Ważniejsza bywa kariera, stabilizacja finansowa, „dotarcie się” z partnerem, obawa o to, czy będzie się dobrym rodzicem. Są też tacy, którzy (mimo usilnych prób) nie mogą mieć dzieci. Wtedy najlepszym wyjściem bywa adopcja.
Doktor Carol Tracy miała trudne dzieciństwo, była zbuntowaną nastolatką bez widoków na przyszłość. Gdy zaszła w ciążę była za młoda, by wychowywać dziecko, oddała je do adopcji i każdego dnia, przez piętnaście długich lat, żałowała tej decyzji. Musiała pogodzić się z faktem, że z powodu komplikacji zdrowotnych podczas pierwszej ciąży, już nigdy nie będzie jej dane poczuć pod sercem bicia maleńkiego serduszka.
Po długich staraniach o przyznanie prawa do adopcji państwo Tracy osiągnęli sukces. Procedura adopcyjna przebiegała pomyślnie. Do czasu… w dniu złożenia kompletu dokumentów niezbędnych do uzyskania prawa opieki nad dzieckiem nad miastem rozpętała się burza stulecia. Biuro urzędnika prowadzącego sprawę państwa Tracy zostało zdemolowane – piorun uderzył w pobliskie drzewo, jeden z konarów rozbił okno i, o mały włos, nie zabił doktora i urzędnika. W całym tym zamieszaniu zaginął jeden z niezbędnych dokumentów adopcyjnych. Carol odniosła wrażenie, jakby Coś chciało im przeszkodzić w zakończeniu długich starań o dziecko.
Jakby tego było mało, pod koła samochodu niedoszłej matki zastępczej weszła dziewczynka. Na szczęście groźnie wyglądający wypadek nie spowodował poważniejszych szkód: jedyną szkoda, jaką poniosła dziewczynka była amnezja. Jane, bo tak nazwano dziewczynkę, nie potrafiła sobie przypomnieć nic sprzed wypadku. Nie miała przy sobie żadnego dokumentu tożsamości, a poszukiwania jej rodziców nie przyniosły pożądanego rezultatu. Doktor Carol Tracy codziennie odwiedzała dziecko w szpitalu; chciała choć trochę wynagrodzić jej wyrządzoną krzywdę. Wraz z mężem, Carol postanowiła wykorzystać nadarzającą się okazję i wyrazili chęć zaopiekowania się dziewczynką do czasu odnalezienia jej rodziny. Ponadto jako psycholog dziecięcy Carol podjęła próbę cofnięcia zaniku pamięci dziewczynki. Efekty seansów hipnotycznych przerosły najśmielsze oczekiwania kobiety.
Wspomniana na początku burza prawdopodobnie uszkodziła jedną z okiennic w domu bezdzietnego małżeństwa albo poluzowała antenę – w domu codziennie dało się słyszeć dziwne ŁUP! (partykuła ta powtarzana stanowczo za często zaczęła w pewnym momencie grać mi na nerwach…)
Poza kilkoma „mocniejszymi” momentami książka nie wzbudziła we mnie zbytnich emocji. Właściwie od początku można było domyślić się, że źródłem wszystkich dziwnych wydarzeń jest nastolatka. Wątek miłosny przewijający się w powieści jest raczej męczący – czytelnik dostaje masę opisów jakim to kochającym małżeństwem są Paul i Carol, sceny łóżkowe nie są ani trochę romantyczne, a dialogi małżeńskie bywają przesłodzone (choć zabawnych też nie brakuje). Generalnie rzecz biorąc – wszyscy bohaterowie wiedzą, że dzieje się coś dziwnego, ale jakoś nikt nie pali się do tego, by to sprawdzić. Nawet Grace, przyjaciółka małżeństwa i opiekunka Carol, długo nie robi nic. Od dnia pamiętnej burzy dziwne rzeczy dzieją się nie tylko w domu małżeństwa, ale także u Grace. Jej kot zachowuje się co najmniej dziwnie – czai się, obserwuje właścicielkę, nie pozwala się dotknąć. Starsza pani (mówiąca o sobie per Stary Gracie) dochodzi do wniosku, że ktoś podtruwa jej ulubieńca i stąd jego dziwne zachowanie. Działanie podejmuje dopiero po telefonie z zaświatów i spotkaniu z dziwnym nieznajomym. Zmarły przed laty mąż każe jej chronić matkę, bo córka jej zagraża. Jaką matkę? Jaka córka? To musi być robota jakiegoś dowcipnisia! A ten dziennikarz? Co on sobie wyobraża?! Zagaduje ją, mówi, że wcale nie jest starą Grace, że tylko ona może wszystko odkręcić…
Książkę czyta się szybko, nadaje się na wakacyjny wyjazd, ale na lubiących się bać nie zrobi żadnego wrażenia. Ja sama najbardziej boję się horrorów z dziećmi w roli głównej, a nie takich, w których posoka leje się strumieniami. No, Panie Koontz, nasze pierwsze spotkanie mogę określić jako przeciętne. Mam nadzieję, że następnym razem będzie lepiej;)